Jerzy Kędziora znany jest w Polsce i na świecie jako artysta tworzący balansujące rzeźby, które zadziwiają widzów tym, że zdają się przeczyć zasadom fizyki. Również w Trójmieście możemy oglądać jedną z prac artysty – jest nim „Mały rybak z siecią”, ustawiony naprzeciwko Krzywego Domku w Sopocie. W rozmowie z Szymonem Kamińskim opowiada m.in. o jednej z wystaw w Dubaju, artystycznym balansie oraz o tym, dlaczego postanowił zakotwiczyć bryły w nieboskłonie.

Rzeźb jest wiele, ale tych wiszących, a jednocześnie przeczących prawom fizyki już znacznie mniej. Skąd pomysł, by oderwać je od ziemi?

Większość twórców pragnie stworzyć coś nowego, oryginalnego i własnego. Mając dość przekorną i pokrętną naturę zastanawiałem się, czy idee serwowane mi przez moich mentorów i profesorów o stabilności i ciężarze gatunkowym oraz materialnym tego medium, to jedyne, słuszne środki wyrazu. Czy mocne związanie jej ze stabilnym podłożem to najsłuszniejszy wariant rozstrzygania i rozwiązywania problemu? To takie przyziemne, ziemskie nawet - myślałem. Może warto by spróbować poruszyć bryłę i myśl z nią powiązaną i zakotwiczyć w nieboskłonie. Mało cieszy mnie również sformułowanie „rzeźby wiszące”, szczególnie gdy przeszedłem do tworzenia figur postaci ludzkich o realnym modelunku. Nie są to wisielcy - to balansujące rzeźby. Ja te postaci ustawiam na specyficznych, chwiejnych, niepewnych i nieoczywistych, najczęściej linowych cokołach. Jest to jednym z ich wyróżnikowych walorów i cech charakterystycznych. Przy tym warto zaznaczyć, że ustawiane są przecząc chociażby prawom ciążenia i grawitacji. Bawią tym i wprawiają w zadumę…

Bardzo szybko za autorskim pomysłem przyszedł także sukces…

W moim odczuciu to raczej sukces permanentny, pełzający, a zapewne i wznoszący się. Ważne, że rzeźby powstały, a ludzie chcą je oglądać i pragną je pokazywać. Cieszy mnie, że nie jest to wystrzałowy fajerwerk, ale ewoluująca i rozwijająca się formacja artystyczna, ciągle jeszcze zaskakująca obserwatorów, ale i mnie samego w różnych sferach rozwiązań formalnych i konstrukcyjnych, jak i nowymi środkami wyrazu. 

A który sukces jest dla Pana najbardziej znaczący?

Trudno byłoby mi wyznaczyć, który sukces byłby momentem zwrotnym. Było kilka takich zdarzeń, które przekierunkowały moje poczynania. Gdyby nie ustrojowe „pierepałki” zapewne byłbym zupełnie innym rzeźbiarzem. Wygrałem lub byłem laureatem kilku poważnych konkursów na duże założenia pomnikowe, nawet o światowym zasięgu. Ale w tamtym okresie tylko „zdecydowanie określeni” mogli dostąpić zaszczytu realizacji takich przedsięwzięć. Mnie maluczkiemu z prowincji pozostawała jedynie satysfakcja z wygranych i przedstawienia się „środowisku” ze swoim sposobem myślenia. Na szersze wody on nie wypłynął, a i nie bardzo była szansa go forować. Ze zrębów materiału na monumentalnego twórcę, wykwitły drobne odnogi twórcy balansującego i jego m.in. balansujące utwory.

„Maluczki z prowincji”, a jednak rzeźby wystawiane były niemal na całym świecie.

Trochę się tego nazbierało. Swych balansjerów pokazywałem szeroko na północnej półkuli od Tajpej i Singapuru, poprzez Półwysep Arabski, wiele miejsc w Europie aż po Florydę i Kalifornię, Columbus, Nowy Jork i Waszyngton. 

Zastanawia mnie, jak wygląda logistyka takiej wystawy choćby w takim Singapurze. To przecież spore gabaryty!

To prawda, zorganizowanie jednej takiej ekspozycji to ogromny wysiłek logistyczny, pochłaniający dużo energii, a z drugiej strony poważne koszty. I to we własnym zakresie, bez stałego formalnego wsparcia. Prawda jest taka, że jak się czegoś bardzo chce to zawsze się uda. Polscy twórcy, a szczególnie plastycy nie są zbyt znani w szerszych kręgach ludzi na świecie. Własnymi siłami trudno się wypromować, chociaż ja nie powinienem specjalnie narzekać. Mam to szczęście, że jestem rozpoznawalny w wielu znaczących kręgach związanych z promowaniem sztuki współczesnej, mam dość liczne grono fanów mojej twórczości, a może i mnie samego (śmiech).

Jedna z rzeźb na stałe zakotwiczyła się również u nas, w Sopocie. Jak do tego doszło?

Do pokazania moich rzeźb w Sopocie skłoniła mnie właścicielka Galerii Mado, współorganizator projektu „Monciak, ulica artystów”. Wystawę organizowaliśmy niemal z marszu, z rzeźb, jakie miałem wtedy „luźno” dostępne. Z relacji medialnych, ale i bezpośrednich spotkań z mieszkańcami i gośćmi miasta, można stwierdzić, że nieźle została przyjęta, a echa jej bytności docierają do mnie do dzisiaj. Na fali takiego odbioru przyszła chęć włodarzy o pozostawieniu jednej z rzeźb na stałe. Padło na „Małego rybaka z siecią”, gdyż oprócz innych walorów, dawał szansę na zbudowanie nieco szerszego projektu, tworzącego legendę o herbie miasta i będącego równocześnie jej ilustracją. Może uda się go jeszcze zrealizować? Na razie będzie otwierającym północny kraniec tworzonego obecnie turystycznego Szlaku Rzeźb Balansujących w Polsce.

Stworzył Pan już wiele rzeźb, zapewne drugie tyle czeka jako pomysł w Pana umyśle na realizację. Jakie to uczucie i co to dla Pana znaczy, gdy gotowe prace, które najpierw były pomysłem, są następnie prezentowane szerszej publiczności? 

Każda praca to rodzaj zadowolenia, a czasami i szczęścia bliskiego temu, gdy na świat przychodzi nasze dziecię, nasz potomek. Staram się nim pochwalić, a później sprawdzam, jak sobie radzi w wystawienniczym obiegu, jaki jest jego odbiór w szerszej świadomości, jak się prezentuje w konfrontacji z dokonaniami innych ważnych artystów albo w gromadzie moich dzieł wcześniejszych. Jak rokuje na przyszłość lub czy nie chciałoby się trwale zakotwiczyć w jakimś przedziale historii sztuki nowej, a może i powszedniej. A co? Cele trzeba sobie stawiać, nawet wysokie. I stawiam sobie takie!

Jednak zanim cały świat usłyszał o balansujących rzeźbach, musiał Pan jakoś zacząć swoją działalność – a było to w czasach trudnych dla artystów. Zatem jak wyglądały Pana początki artystyczne? Czy rodzina miała coś przeciw?

Plastyka, a szczególnie formy projektowe, wciągały mnie już od 5. roku życia i  przekształcając się, trzymają mnie do tej pory. Jak człowiek ma jakąś smykałkę lub talent do czegoś, to jakaś przemożna siła wciąga go w swoje tryby i nie wypuszcza. Kariery nie wybierałem, nie planowałem. Jest to naturalna ścieżka moich działań, w miarę nawet widoczna i doceniana, a rodzina była zawsze gdzieś w jej okolicach. Początkowo kwitowała jakimiś stwierdzeniami typu: „Niech sobie działa, nie jest przecież aż taki szkodliwy”. Z czasem wyraziście nawet to akceptowała. Powiem więcej, ona - ta moja działalność - promieniowała wśród najbliższych. Zarażała swoimi aspektami. Szczególnie najmłodsi z rodziny wstępowali na drogi i ścieżki sztuki, plastyki czy paraplastyki.

Jako artysta działa pan już blisko 70 lat. Jak wygląda Pana artystyczna codzienność?

Od dłuższego czasu nie stawiam już wielu rzeczy na głowie. Wstaję zazwyczaj wcześnie rano i kładę się spać późnym wieczorem. W zdecydowanej większości czas ten przeznaczam na działania twórcze i inne, bliżej lub dalej z nimi powiązane. Jest to „jakiś staławy” plan dnia i szerszych kalendarzowych okresów, ale z bardzo wieloma zmiennymi. Bywa, że dodatkowo poszerzam go jeszcze, obmyślając koncepcję dzieł w czasie innych zajęć codziennych, a i nocnych.

Każdy artysta ma własny, sprawdzony sposób wykonywania dzieła – jaki jest Pana?

Z grubsza rzecz ujmując, pracuję w sposób przez wieki wypracowywany przez rzesze artystów - po prostu „napieprzam”, „napieprzam” i patrzę, co z tego wyniknie. Pod jednym „napieprzaniem” kryją się koncepcje, administracja i inne „czyste” formy obrabiania twórczości; pod tym drugim cięższe i brudniejsze prace modelowe i realizacyjne. Materiały i techniki wybieram stosownie do założonej koncepcji, rzadziej odwrotnie. Działając np. w plenerze, przekształcam materiał w dzieło w odniesieniu do idei, jaką sobie zakładam w odniesieniu do przestrzeni.

Skoro już mowa o miejscach, to preferuje pan muzea czy przestrzenie otwarte? 

Wydaje mi się, że moim utworom, szczególnie balansującym, bardziej sprzyja przestrzeń otwarta. Tam wpisują się niemal organicznie w naturalny ruch otaczającej przyrody. Z często, na pierwszy rzut oka, przypadkowych przestrzeni potrafią wytworzyć wyjątkową, otwartą galerię sztuki. Taki naturalny ośrodek kulturowy, ściągający nieraz większe rzesze wrażliwych oglądających niż renomowane ośrodki specjalnie dla tych dzieł przygotowane. Ale i na odpowiednich salach wystawienniczych moje dzieła potrafią tworzyć zaskakujące ekspozycje, zupełnie wyjątkowe spektakle. Może nie same, trochę im pomagam w ich określaniu się jako wyjątkowe w tym miejscu. Są jak aktorzy, którzy w pięknym wnętrzu i nietuzinkowym uformowaniu potrafią zagrać zadane im rolę.

Czy jakiś szczególny „spektakl", który pan zorganizował, zapisał się w pana głowie?

Trudno mi wybrać jedną, ale opowiem o wystawie w Dubaju „Under the Dubai Sky”. Wystawa ta była ważną składową Światowego Tygodnia Kultury i Biznesu. Rzeźby eksponowane były w otwartych przestrzeniach szejkowego Miedzynarodowego Centrum Finansowego - DIFC, jednym z ważniejszych założeń urbanistycznych nowo formowanego Dubaju. Tak wspaniałych enklaw i teł dla moich dzieł nie znalazłbym zapewne nigdzie indziej. Miały szanse odbijać się w ogromnych taflach szklanych elewacji i zbiorników wodnych. Pozwalały się oglądać z wielu punktów i płaszczyzn widzenia. Z żabiej i ptasiej perspektywy, a te naturalne na wprost też miały kilka poziomów obserwacji. W niecce stworzonej z okalających ją wieżowców, swoistej nieomal oazie spotykały się z egzotyczną wysoką zielenią i pięknie wypielęgnowanymi trawnikami, sztucznymi wodospadami i płaskimi akwenami, a w wyszukane zaułki ekspozycji prowadziły oglądających ciągi marmurowych biegów i schodów. Wśród oglądających było wielu najzacniejszych tego świata. Nie bez przecenienia jest fakt, że dla tych dzieł, takich jakimi właśnie są, czyli balansujących postaci nierzadko obnażonych, muzułmańscy organizatorzy musieli u swych duchownych przywódców wyprosić rodzaj swoistej dyspensy, by w kraju religii, nietolerującej tego typu przedstawień w przestrzeni publicznej, mogły zostać pokazane. Później zostałem poproszony o kolejne jeszcze ekspozycje w Emiratach.

Czego możemy się od pana spodziewać w najbliższym czasie? 

Trudno mówić o projektach, gdy wokoło warunki dyktuje pandemia. Wcześniej planowane wystawy czekają na swoją kolej, aktualne wydłużają swój byt. Tak jest w Ameryce, Europie i nawet w kraju. Dopinane są i przekształcane z konieczności projekty wystawienniczo-happeningowe typu „Łączenie czworaczków Flisaka” na morskich brzegach Europy i „Mosty Sztuki” planowane na początek do Tbilisi, Wrocławia i Barcelony lub Edynburga. Nie doszła do skutku prezentacja nowej serii rzeźb o prominencji sportowej na Olimpiadzie w Tokio, może uda się pokazać ją w Paryżu. Na razie mały fragment tego założenia pokazywany jest w Centrum Olimpijskim w Warszawie. To te bardziej „odświętne” wyjazdowe. Na co dzień realizuję projekt „W równowadze” w szpitalnych przestrzeniach klinik dr. Babińskiego w Krakowie i permanentnie przekształcam oblicza ekspozycji PGR (Poczesnej Galerii Rzeźby) przy moich studio-pracowniach.

Jerzy Kędziora

Studiował i zdobywał kwalifikacje w Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu i LTP w Częstochowie oraz w wielu instytucjach edukacyjnych w kraju i za granicą (Niemcy, Portugalia, Francja). Jego dzieła można znaleźć w muzeach, galeriach i instytucjach rządowych, m.in. w Pałacu Prezydenckim w Warszawie i placówkach dyplomatycznych w Stanach Zjednoczonych, a także w przestrzeni publicznej, jak Aleja Rzeźb Balansujących na terenie pałacowym w Olsztynie. Innymi stałymi, wieloobiektowymi prezentacjami są ekspozycje „Między wodą i niebem” na Kładce o. Bernatka, przerzuconej nad Wisłą w Krakowie i „Igrce Częstocha” na Starym Rynku w Częstochowie. Balansjerów można także spotkać w Schiller Park w Columbus w amerykańskim stanie Ohio. Do końca jesieni rzeźby przewodzą światowej imprezie rzeźbiarskiej w szwajcarskim Aigle i jego okolicach w wysokich Alpach. Czterech balansujących sportowców jest również prezentowanych na placu przy amsterdamskim Stadionie Olimpijskim w ramach kolejnej edycji ArtZuid - Biennale Rzeźby w Amsterdamie.