ERGO Hestia powszechnie kojarzy się – i słusznie – z ubezpieczeniami. Ostatnio firma ujawniła nie tylko nową, ale i zaskakująco ciekawą twarz: wytrawnego kolekcjonera sztuki. By ją lepiej poznać, należy odwiedzić Muzeum Narodowe w Warszawie. Wystawa "Różne spojrzenia. Malarstwo holenderskie i flamandzkie z Kolekcji ERGO Hestii” to efekt ponad dziesięcioletniego, intensywnego zaangażowania firmy w budowę kolekcji XVII-wiecznego malarstwa. Efekt budzi szacunek. 

Przy okazji tej wystawy wielokrotnie można by powtarzać „po raz pierwszy”. A przynajmniej trzy razy powtórzyć należy. A zatem po raz pierwszy w najnowszej historii Polski powstała od zera duża i ważna kolekcja sztuki dawnej. Po raz pierwszy jest publicznie pokazywana. I po raz pierwszy, na taką współpracę z korporacyjnym kolekcjonerem zdecydowało się Muzeum Narodowe w Warszawie. 

O wystawie można sporo poczytać w mediach, można zaopatrzyć się też w starannie wydany katalog. Jednak nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu z dziełami. Dlatego nie tylko warto zajrzeć do muzealnych sal, ale – co zaraz wytłumaczę – warto przewędrować przez ekspozycję trzykrotnie, za każdym razem koncentrując się na jej innych walorach. Ot, takie ćwiczenie z wyobraźni. A oto sugerowane tematy zwiedzania.  

Warsztat

Malarstwo holenderskie i flamandzkie końca XVII i XVIII wieku, to przede wszystkim bardzo wysoka jakość malarska. Konkurencja w zawodzie była ogromna, honoraria za obrazy nieduże i aby przetrwać jako artysta (wielu dziś słynnych twórców równolegle pracowało jako urzędnicy, szynkarze itd.) należało malować dużo, ale przede wszystkim dobrze. Nic więc dziwnego, że dziś malarstwo to uchodzi za niedościgniony wzór warsztatowej doskonałości i iluzorycznego odtwarzania rzeczywistości. Wystarczy spojrzeć na obraną cytrynę na obrazie Willema Claesza Heda, by przekonać się, że ślina nagle napływa nam do gust i niemal czujemy ów kwaśny jej smak. Lub śledzić choćby najmniejsze, jakże realistycznie oddane, zagięcie materiału obrusa na stole w martwej naturze Maertena Boelemy de Stomme. 

Warto śledzić na wystawie malarskie nowinki z Włoch, które uchodziły wówczas za światowe królestwo sztuki, a obrazy malowane w tej manierze chętniej kupowano, jako przyjemne dla oka. To „zmiękczenie” malarskiej materii i italianizujące widoki w pejzażach Joosa de Mompera Młodszego czy Thomasa Wijcka. Lub spopularyzowany przez Carravagia i coraz popularniejszy światłocień, jak choćby w takich obrazach jak „Spotkanie św. Pawła ze św. Antonim” Jodocusa van Hamme czy w „Izmaelu” Barenta Fabritiusa. Inni twórcy zdecydowanie szli „surowszą” drogą malowania, co ostatecznie przez historię zostało lepiej ocenione. Cóż, oryginalność zawsze ostatecznie zwyciężała nad naśladownictwem.

Obyczaje

Pokazywane na wystawie malarstwo jest też doskonałym świadectwem czasów i miejsca.  Fascynującą lekcją ówczesnych obyczajów. Czasami odbijającymi echo wydarzeń politycznych, jak na obrazie Henricka van Vlieta przedstawiającym pusty, zeświecczony po wojnach z Hiszpanią kościół, w którym sztukę sakralną zastąpiono heraldycznymi tablicami. Częściej jednak osadzone w codzienności. To niezwykłe, jak wiele i wiarygodnie można dowiedzieć się o życiu w XVII-wiecznych Niderlandach. O tym, jak się ludzie ubierali, jak wypoczywali i jak pracowali. Jak wyglądały ulice, domy, wnętrza mieszkań i karczm, meble, naczynia, dywany, lampy.  Oto trzy obrazy: „Kiermasz z okazji dnia Św. Jerzego” Tobiasa Verhaerta, „Znachor w wiosce” van Leeuwena i „Szarlatan w wiosce” Jacoba Wynantsa, a na nich mnogość obyczajów; przegląd przez wszelkie grupy społeczne od zamożnego mieszczaństwa po żebraków, tańce, biesiady. Gdzieś kobieta prowadzi do domu pijanego męża, ktoś smaży placki, inny chwali się nowym kapeluszem. Podczas gdy jedni rozdają jałmużnę, inni próbują naciągnąć naiwnych gapiów.  Samo życie. Czy aż tak różne od dzisiejszego?

Symbole

Malarstwo niderlandzkie miało cieszyć oczy, ale także uczyć, przestrzegać, wskazywać właściwą drogę. Najlepiej używając właściwych alegorii i symboli. Te pierwsze są znacznie łatwiejsze do odczytania, nawet dla słabo zorientowanych w ikonografii epoki. Oto Jan Breughel Mł. i jego alegoria niezgody ze stosem broni, płonącym miastem, bijącymi się dziećmi i dziobiącymi ptakami. Z kolei walczące ze sobą w grocie lew i tygrys, a w tle jakieś niszczejące starożytne dzbany, popiersia, skrzynie - na obrazie Carla Borromausa Rutharta, to ewidentna alegoria natury triumfującej nad kulturą. Czy też inna grota (praca Simona de Vos) przedstawiająca Bachanalia, a w gruncie rzeczy będąca czytelną  alegorią etapów życia mężczyzny. 

Nieco trudniej może pójść odczytanie bogatej symboliki martwych natur, tak popularnych w owych czasach. Zegarek czy klepsydra, do jeszcze dość czytelne odniesienia do upływającego czasu, ale już lecące ku kwiatom owady jako symbol przemijających podniet lub muszla jako element cielesnej przyjemności mogą okazać się nie dla wszystkich oczywiste. Na szczęście do dyspozycji jest świetnie wydany katalog, który owe tajemnice znaczeń dobrze tłumaczy.

Ta wystawa, to wytchnienie. Chwila zapomnienia, szansa na poddanie się niespiesznej opowieści snutej przez obrazy, na oderwanie się od problemów, które na co dzień nas przytłaczają. Analogowy ostaniec w morzu cyfrowego szaleństwa. Wędrując wśród obrazów myślimy: to był inny świat. Ale zaraz przychodzi i druga refleksja: a może coś z niego jeszcze nie zginęło?