33 lata temu dowód prestiżu i zamożności. Dziś nobilitująca z zupełnie innych powodów. Poznajcie historię pewnej niezwykłej Toyoty, będącej dziś, z ciekawych powodów, bardzo wartościowym klasykiem. 

Świat się zmienia. Pojęcie samochodowego prestiżu też. Wzrok na ulicy przykuwa obecnie super-sportowy Mc Laren, ultratechnologiczna klasa „S” Mercedesa, Porsche, Ferrari, czasami jeszcze jakaś elektryczna Tesla. W latach 90. to samo czynił Mercedes W 124 właściciela spółki z o.o, czarna beemka pana w skórze, a najbardziej Jaguar, taki jak Bogusława Lindy.

A co wcześniej? Z pewnością nowe, zachodnie auto kupione za dolary. Jedna rzecz się nie zmieniła. Prawdziwie prestiżowe auto tak dawniej, jak i teraz kosztowało tyle samo co przyzwoite cztery kąty. Około 45-50 metrowe mieszkanie w nowym bloku w Warszawie kosztowało w latach 80. XX wieku, na wolnym rynku, około 10 000 dolarów. W Trójmieście i Krakowie – 8000 dolarów, zaś w Chełmie – 3 380 dolarów.

Nasza bohaterka, która 7 września 1988 roku opuściła teren stacji obsługi Toyota Carter przy ulicy Dąbrowszczaków w Gdańsku, kosztowała 9990 dolarów. Kiedy sobie przeliczymy obecne ceny warszawskich mieszkań o takim metrażu, okazuje się, że dysponowalibyśmy kwotą około 500 do 600 tysięcy złotych. Za taką sumę można sięgać na górną półkę marek premium.

Szczyt prestiżu schyłku PRL-u nie był napędzany wielkim, elektrycznie wspomaganym V8. Nie był też elektrykiem. Pod jego maską turkotał dwulitrowy diesel. Auto zakupione zostało najpierw u Niemieckiego dealera przez spółkę Pol Mot, dostarczono do największego centrum wydań samochodów Toyoty w Polsce, czyli właśnie do Cartera. Początkowo Toyoty wydawano z odkrytego lodowiska na hali „Oliwia”. Biuro znajdowało się zaś w sportowej szatni. W połowie lat osiemdziesiątych Carter otworzył przy siedzibie firmy na ulicy Dąbrowszczaków skład celny na kilkadziesiąt samochodów. Ponieważ Polacy kupowali coraz więcej Toyot, właściciele firmy wynajęli zamknięty kemping w Gdyni Orłowie. Recepcję przerobiono na biuro obsługi klienta, a budynki gospodarcze na warsztat przygotowujący samochody.

Po rozkonserwowaniu i umyciu za kierownicą samochodu usiadł jego szczęśliwy właściciel, który przez kolejne kilkadziesiąt lat zrobił nim większość z zaledwie 419 000 kilometrów. Dwie kolejne zmiany nazwisk w dowodzie rejestracyjnym i Toyota Carina II trafiła do Radka Sinkiewicza, znanego miłośnikom klasyków jako „Radek Kultowe Taxi” albo „Radek FSO Pomorze”. Radek znany jest z tego, że lubi otaczać się klasykami. Lubi je też zmieniać. Ale duet Radek – Carina związał się na dłużej. Dumny właściciel prezentuje każdemu zainteresowanemu obszerny klaser z dokumentami auta. Znajdziemy w niej między innymi zaświadczenie o nabyciu pojazdu w eksporcie wewnętrznym, adnotacje o treści: „w przypadku zagubienia niniejszego zaświadczenia duplikat wydany nie będzie”, dokumenty odbiorcze ze składu przy ulicy Dąbrowszczaków, a także list do właściciela od dealera z Niemieckiego Bochum, który dostarczył opisywany egzemplarz. Ponadto zachowane są rozmaite rachunki z serwisu, w których możemy znaleźć pierwsze numery czarnych tablic - GKO 7697.

Dwa lata temu wspomniany Radek wybrał się także Cariną z przyjaciółmi do Toskanii. Podróż odbyła się całkowicie bezawaryjnie, zadowalając się średnio 5,2 litra oleju napędowego na 100 kilometrów. 33-letnia Toyota jest regularnie naprawiana i utrzymywana w pełnej sprawności. Nadal bywa też na podnośnikach w „swoim” ASO Toyoty. Ostatni, wiosenny przegląd w Toyota Carter Gdańsk przeszła na początku marca.

Nasza „trójmiejska” Toyota Carina II to dziś bardzo poważny klasyk. Pochodzących „stąd” samochodów z dolarowego importu, z zachowaną dokumentacją i będących w dobrym, oryginalnym stanie praktycznie nie ma. W 99,9 procentach zwyczajnie się zużyły. To sprawia, że w tym przypadku mamy do czynienia z cennym materialnym świadkiem minionej epoki. 

O wartości klasyka decydują też jego poprzedni właściciele. Zwrócił się do mnie kiedyś pewien właściciel pięknego Jaguara, który znalazł pod tylnym siedzeniem auta sporo eleganckich damskich wizytówek, abym pomógł mu ustalić profesję pierwszego właściciela. Po niezbyt trudnych poszukiwaniach okazało się, że był on wybitnym head hunterem w branży porno. Innym razem, w przypadku pięknego, srebrnego coupe Mercedesa „tym pierwszym” okazał się właściciel sieci klinik ginekologicznych i zarazem polityk – gorący zwolennik aborcji z Hesji… W przypadku naszej Toyotki, „tym pierwszym”, który wydał 33 lata temu 10 tysięcy dolarów ze stypendium naukowego na zakup wymarzonego samochodu, był znany naukowiec, który w 2011 roku w Chinach został wyróżniony prestiżową nagrodą naukową  za wkład do teorii powłok. Jeżeli dodamy do tego, że podobnymi Toyotami jeździli także Beksiński i Kieślowski, to robi się naprawdę prestiżowo.