Nietypowo wyciągnięta czarka do kawy, podłużna deska na sushi, misa w kształcie nadmorskiej muszli – wszystko przy użyciu koła garncarskiego. Dla Michała „Shadowland” Majchrowicza nie ma rzeczy niemożliwych. Ręcznie wyrabiane, artystyczne unikaty coraz częściej wędrują na stoły stylowych restauracji. Odwiedzamy kameralny warsztat lokalnego mistrza ceramiki.

Garncarz – zawód, który zniknął? Niekoniecznie. W gdańskim Domu Technika NOT znajduje się pracownia Michała „Shadowland” Majchrowicza, lokalnego rzemieślnika, który wciąż uprawia jeden z najstarszych zawodów świata. Żeby dostać się do tajemniczego warsztatu, najpierw trzeba przejść labirynt korytarzy, a potem zejść schodami do piwnicy… Powiało grozą? Nic bardziej mylnego. Po chwili, znajdujemy się przyjemnie oświetlonym, sporym pomieszczeniu. W oczy rzucają się przede wszystkim metalowe półki, od góry do dołu zastawione ceramiką. Stojące naczynia są w różnych wielkościach i kształtach – od przyjemnych w dotyku, obłych mis i czarek, aż do ostro zakończonych kwadratowych talerzy. Jak mówi twórca, na prośbę zamawiającego jest w stanie stworzyć wszystko. Potrafi wykręcać i modelować krawędzie naczyń w dowolne formy, rzeźbić je warstwowo, bawić się fakturą i kolorem. Warunek jest jeden – nie może pęknąć
w piecu.

- W tym miejscu pracuję od trzech lat. Wcześniej pracownia mieściła się w Gdańsku przy ul. Elbląskiej, na terenie starych zakładów. To była całkowita ruina i rudera. Kiedy przyszła sroga zima i termometr w środku wskazywał 10 stopni, to ceramika nie chciała schnąć. Wtedy przypomnieliśmy sobie, że w Domu Technika moja żona broniła doktorat i to może być spokojne miejsce do pracy. Udało nam się wynająć pomieszczenie po dawnym archiwum. Stąd te piękne regały – opowiada Michał, wskazując na kilkanaście wysokich mebli w każdym z kątów. 

W pomieszczeniu znajduje się „zorganizowany chaos”. Pracownia zawiera kilka stanowisk. W głębi się wałkuje i rozkłada naczynia w formach, po czym przekłada na płytę karton gipsową, by wysychały. Część przy wejściu to miejsce szkliwienia – naczynia wykłada się na stół i pokrywa szkliwami, by później włożyć je do pieców. Sam proces palenia odbywa się w temperaturze 1200 stopni Celsjusza. W centralnym punkcie stoi koło garncarskie, gdzie Michał przekazuje wiedzę podczas warsztatów. Wszystko w otoczeniu gotowych naczyń pieczołowicie poukładanych na półkach.

- Na Akademii Sztuk Pięknych nikt nie tworzył ceramiki użytkowej, więc musiałem rozgryźć całą technologię. Wszystko testowałem sam, począwszy od małego piecyka o wielkości 50 litrów – wspomina. - Przez cały ten czas bardzo wspierała mnie żona, która także jest artystką, z tym że zajmuje się dźwiękiem. Wielokrotnie chciałem zrezygnować, ale ona nakręcała mnie energetycznie i wciąż napawała optymizmem.

Ważną osobą na zawodowej drodze Michała jest też tata, który w latach dziewięćdziesiątych pracował jako rzeźbiarz. - Organicznie dorastałem w tym jego artystycznym klimacie. Tata wcześniej był inspektorem w sanepidzie, ale od dziecka hobbistycznie rysował. Nigdy wcześniej jednak nie miał okazji rozwinąć swoich zdolności w tym kierunku, podobnie jak babcia – nauczycielka z zamiłowaniem do aktorstwa i dziadek – wojskowy, którego interesował się rzeźbą w drewnie. Mam wrażenie, że wiele osób z mojej rodziny upierało się przy jakiejś konkretnej drodze zawodowej, zamiast pójść od razu za głosem serca.

Jak mówi, u niego też było zawahanie co do wyboru życiowej ścieżki. - Trochę czasu zajęło mi przyjęcie do wiadomości, że to, że tworzę naczynia, to „wina” ojca, bo on na 10 lat porzucił swoje dotychczasowe życie i zajął się sztuką. Dał mi na to pewnego rodzaju zezwolenie.

Michał zakochał się w glinie na trzecim roku studiów w gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych. - Na studiach wielu z nas szukało materiału, który z nim „współgra”, i w którym działanie jest dla niego proste. Tak właśnie było u mnie z lepieniem. Zainspirowało mnie to, że ceramika często potrafi być nieprzewidywalna – mówi Michał. - Tata żartował, że przecież on był pierwszy. Jako dziecko był dla mnie takim niedoścignionym ideałem, a potem chyba go prześcignąłem – przyznaje z uśmiechem.

Tuż po studiach, by się utrzymać Majchrowicz wykonywał witraże czy odrestaurowywał płytki ceramiczne, a dopiero później powstał „Shadowland”, czyli własna, mała pracownia ceramiki artystycznej. Nazwa jest nieco przekorna, a swoją etymologię zawdzięcza specyficznej dzielnicy Gdańska – Szadółkom, gdzie artysta miał swoją pierwszą siedzibę. Z cieniem jednak nie ma nic wspólnego, a sam Michał należy do niepoprawnych optymistów. Ot, zwykły pseudonim artystyczny. 

Prawdziwy przełom nastąpił jednak dopiero kilka lat temu, kiedy poznał duet z gdańskiej restauracji Metamorfoza – Matyldę Grzelak i Adriana Klonowskiego i zgodził się wykonać dla nich zastawę stołową. - To byli moi pierwsi konkretni klienci. Tworzyłem dla nich piękne rzeczy, dużo rozmawialiśmy o kształtach. Przykładowo, Matylda chciała mieć naczynie do kawy, dzięki któremu można by jeszcze mocniej poczuć jej aromat. Wtedy wytoczyłem na kole czarkę zamykającą się do środka. To było wspaniałe, że mogłem tworzyć dla tego duetu naczynia pod konkretne dania, które sobie wymyślili. 

Wraz z Matyldą i Adrianem, Michał uczestniczył w międzynarodowych targach kulinarnych w Mediolanie i wielu edycjach festiwalu Smakuj Trójmiasto. Tam poznawał branżę, potencjalnych klientów i nawiązywał biznesowe relacje. Dziś naczynia artysty w Trójmieście znajdziemy w wielu stylowych lokalach w Trójmieście: Tygle bistro&wine, Niesztuce, Correze, Luis Mexicantina i pubie Flisak’76. - W lokalach naczynia dostają straszny łomot, dlatego muszą być nie tylko stylowe i pasujące do serwowanych dań, ale przede wszystkim wytrzymałe. Bywają restauracje, które dopiero po dwóch latach przynoszą mi lekko obite naczynia, które naprawiam. A bywa i tak, że po miesiącu stłuczone jest dosłownie wszystko – śmieje się.

Michał odnalazł artystyczne powołanie i chętnie się nim dzieli z młodymi adeptami koła garncarskiego. - Dziwię się artystom, którzy nie chcą się dzielić wiedzą. Być może boją się konkurencji. Lecz moim zdaniem konkurencja oczywiście boli, ale też pozytywnie stymuluje. Trochę jest nas na lokalnym rynku, ale to tylko „trochę”. Bo ceramik wciąż jest wymierającym zawodem.