Malwina, Wojtek i Bartek - to przedsiębiorcy, którzy udowadniają, że nawet kryzys może być czasem kreatywnego działania. W czasie trwania epidemii nie dali za wygraną i wprowadzili do oferty innowacyjne rozwiązania, dzięki którym ich biznes miał szansę przetrwać najgorsze tygodnie. 

Do biura Malwiny i Wojtka prowadzą surowe, jesionowo-stalowe schody. W środku kilka monitorów, tablety graficzne, słuchawki i głośniki do odsłuchu. Na białym biurku - długie listy zadań i wydruki analogów. Z kolei czarny blat to miejsce na nieustannie ładujące się baterie do drona, kamery i wiele innych drobiazgów. 

- W pracy zawsze jest z nami muzyka. Wojtek bez muzyki nie pracuje, choć ja najbardziej kreatywna jestem w ciszy. Jesteśmy trochę jak yin i yang, ale po blisko dekadzie pracy razem nauczyliśmy się łączyć ogień z wodą - opowiada Malwina Jackiewicz, fotografka, która wraz z mężem prowadzi firmę mwjackiewicz.com. 

W biurze mają zawsze cztery kalendarze: Malwiny, Wojtka i trzeci wspólny, z datami na najbliższych pięć lat pracy. Czwarty kalendarz jest na rok 2020. Jeszcze w lutym były w nim wpisane dziesiątki sesji ślubnych, plenerów i reportaży. W marcu imprezy zaczęły „znikać”, a wraz z nimi - zlecenia.

- Psychologowie mówią że są dwa typy reakcji: uciekaj albo walcz. My wybraliśmy tę drugą - opowiada Wojtek. 

Nowe życie starych zdjęć

Stając twarzą w twarz z nowymi realiami, trzeba było wziąć sprawy w swoje ręce, wymyślić plan i zacząć działać. 

- Nie wiem, czy było to przy śniadaniu. Może przy kolacji. Dużo z Wojtkiem rozmawialiśmy i podzieliliśmy się ze sobą naszymi pomysłami. Wiedzieliśmy, że musimy walczyć o to, co zbudowaliśmy, bo opowiadanie historii fotografią i filmem to nasza pasja, nasze życie, to też nasza firma i nasza praca - tłumaczy Malwina.

Pierwszą innowacją, jaką w czasie epidemii wprowadziła do swojej oferty, była profesjonalna obróbka prywatnych zdjęć.

- Okazało się, że wiele osób ma zdjęcia z fajnych i ważnych momentów swojego życia. Są z nimi mocno związani, nawet mimo złego wykonania pod względem technicznym. Coś wyszło za ciemno, coś za jasno, podczas fotografowania wskoczył nie ten balans bieli. Albo po prostu zdjęcie jest zrobione koszmarnie krzywo - wyjaśnia fotografka.

Pomysł spotkał się z dużym zainteresowaniem. Najpierw znajomi, a potem klienci z poleceniaa zaczęli nadsyłać swoje zdjęcia, czy to z wakacji, czy z imprez, spotkań i innych ważnych uroczystości.

- Zdjęcia trafiają do mnie ze starych dysków czy albumów w smartfonach. Często zapomniane, niewywołane, nieobrobione - dodaje Malwina. - Wyciągam je na światło dzienne dzięki jednemu z najlepszych fotolabów w Polsce. Dostają nowe życie i mogą błyszczeć na ścianach, w ramkach lub albumach. 

Wspomnienia zamknięte w filmie

Kwarantanna uruchomiła też kreatywność Wojtka, choć jego pomysł – w przeciwieństwie do Malwiny -  nie jest możliwy do realizacji w zaciszu własnego domu.

- Kiedy moja córka miała trzy lata, wymyśliłem sobie projekt roboczo nazwany „One Day”, czyli  jeden dzień z życia dziecka opakowany w trzyminutowy film. Poranne wybieranie bluzki. Nucenie piosenki podczas rysowania. Duma z ułożonej układanki i małe smuteczki, bo zgubiła się książeczka. I moja ulubiona scena: wpatrzone w kamerę najpiękniejsze oczy świata pytające „tato, zatańczymy razem?”. Położyłem kamerę i tańczyliśmy - opowiada Wojtek. - Dziś, kiedy Zosia ma 10 lat, to nagranie jest jednym z najważniejszych. Dzięki niemu pamiętam, gesty, ton głosu, nieporadne tańce i podskoki, spojrzenie mojej żony oraz to, że kiedyś miałem kruczoczarne włosy. To pokazuje mi, jak wielka jest siła wspomnień zaklętych w film, że są filmy, po które sam wbiegłbym w ogień, choćbym miał stracić wąsy, brodę i czuprynę. I nawet gdybym takich filmowych opowieści rodzinnych miał w ciągu roku zrealizować tylko kilka, to wiem, że będzie warto. Tego potrzeba dziś ludziom – ocenia.

W ten sposób zamiast klasycznych sesji fotograficznych rozpoczął realizację rodzinnych sesji w wersji filmowej.

Gastro w wydaniu DIY

Jedną z branży, które najbardziej ucierpiały podczas epidemii, jest gastronomia. Niektórzy przedsiębiorcy walczyli o przetrwanie, sprzedając dania na wynos - z różnym wynikiem ekonomicznym, bo przecież utrzymanie kuchni kosztuje. Niektórzy nie zdecydowali się na tą formę sprzedaży, nie tylko z powodów ekonomicznych, ale obawiając się o utratę walorów smakowych. Tak było z gdyńskim Umi Ramen.

- Kwarantanna bardzo mocno w nas uderzyła, bo ramen jest daniem, które najlepiej je się na miejscu i które traci sporo walorów smakowych w dostawie - opowiada Bartosz Filipowicz, współwłaściciel restauracji Umi Ramen. - Poza tym od początku bardzo mocno stawialiśmy na klimat w naszym ramen shopie. Murale na ścianach, manga, którą można przeczytać, czekając na posiłek, dziewczyny z sali wkręcone w klimat Japonii… bez wizyt klientów nasz obrót szybko poleciał w dół. 

Właściciele Umi Ramen początkowo zamknęli więc swój lokal, uważając, że nie będą w stanie dostarczać jedzenia na takim poziomie, jaki zakładali. Po kilku dniach zawieszenia wpadli na pomysł odmrożenia biznesu dzięki wprowadzeniu do swojej oferty ramenów w wersji „Do It Yourself”. Klient zamawia danie i samodzielnie przygotowuje je w domu, oczywiście zgodnie z autorskim przepisem kuchni i bazując na dostarczonych półproduktach. Przyrządzenie ramenu trwa kilka minut i nie wymaga wybitnych umiejętności kulinarnych. Ogromnym plusem zestawów DIY jest możliwość skomponowania dodatków wedle uznania - można zrobić bardziej ascetyczną wersję ramenu czy wręcz przeciwnie, taką „na wypasie”.

- Rameny DIY wprowadziliśmy stricte pod epidemię, szukając nowych możliwości na przetrwanie, ale odzew był i jest tak duży, że zostawiliśmy to rozwiązanie w stałej ofercie. Goście ciągle o nie pytają! - przyznaje Bartosz Filipowicz, dodając też, jak ważne w ostatnim czasie było wsparcie gdynian. - Czuliśmy ogromną pomoc ze strony naszych gości, ziomków z okolicznych knajp, a nawet przypadkowych przechodniów, którzy dodawali nam otuchy. Fajnie widzieć, jak w odruchu solidarności wszyscy z branży trzymają sztamę.

Jedzenie pod domem

Historia Malwiny, Wojtka i Bartka to zaledwie kilka przykładów na innowacyjne pomysły trójmiejskich przedsiębiorców, którzy postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i nie dać się epidemii. Takie historie dzieją się wokół nas każdego dnia.

Gdańska knajpka wegańska - House of Seitan - kompletuje zestawy roślinnych wyprawek na kilka dni domowego zaopatrzenia. Z kolei Pierogarnia Stary Młyn, jeszcze do niedawna nie mogąc przyjmować klientów u siebie, prowadziła aktywny handel obwoźny. Ich samochód wypełniony jedzeniem i napojami krążył po ulicach, a pracownicy pukali od drzwi do drzwi i sprzedawali domowe wyroby.