– Ludzie podchodzą z zainteresowaniem. Nie wyobrażają sobie tego u siebie, więc pytają. Ciągle pokutuje mit, że by być silnym, trzeba jeść mięso. Kiedy widzą moje medale i ciężary, które podnoszę, dziwią się – mówi Kasia Dąbek, Mistrzyni Europy w kettlebells, wieloletnia weganka i mama dwóch synów. 

Dwa złota, jeden brąz. Niedawno Kasia Dąbek wróciła do Polski z trzema medalami z Mistrzostw Europy Kettlebells federacji WKSF. Już wcześniej wygrywała na mistrzostwach Europy.

– Ze względu na mój wiek mogę już startować w kategorii weteranów, powyżej 35. roku życia, to jest z 16-kilogramowym odważnikiem – śmieje się Kasia. 

16 kilo to niedużo dla mistrzyni. W tym roku startowała też w kategorii Elitte, dla profesjonalistów, z 24-kilogramowym odważnikiem.

Kettlebells to wciąż mało znany sport. Podnoszenie kettli – ciężarów z uchwytami, to trening siły i wytrzymałości. Nieco popularności „czajniki” zyskały dzięki crossfitowi. W crossficie stosuje się jednak inną technikę, American swing, czyli pełen zamach nad głowę. Kasia wykonuje Russian swing, w którym odważnik podnoszony jest maksymalnie na wysokość czoła. To właśnie w Rosji w XVIII wieku handlarze zbożem odkryli, że służące do ważenia towaru odważniki można wykorzystywać do ćwiczeń fizycznych. „Odważnik” to po rosyjsku „giria”, stąd inna nazwa tego sportu, giveroy sport.

Niespodziewany sukces

Jej sukcesy są tym bardziej spektakularne, że trenować zaczęła dopiero po urodzeniu drugiego dziecka. 

– Moja rodzina bardzo się dziwiła, że zaczęłam przygodę ze sportem, bo jako nastolatka zazwyczaj miałam zwolnienie z wuefu. Miałam problemy z kręgosłupem, sporą hiperlordozę, więc o zwolnienie nie było trudno. Na studiach sport też nie za bardzo funkcjonował – wspomina Kasia, która jest absolwentką romanistyki. Miała zostać nauczycielką języka francuskiego.

Motywacja do rozpoczęcia treningów była prozaiczna: pociążowe kilogramy i bóle kręgosłupa. 

– Po drugiej ciąży stwierdziłam, że warto byłoby się poruszać. Wiedziałam, że muszę wzmocnić swoje mięśnie brzucha i pleców i zwyczajnie zadbać o formę. Poszłam na najbliższą siłownię. „Fitness Leon” było jednym z pierwszych miejsc w Trójmieście, w których trenowało się kettle. Później przerodziło się w mekkę kettlebells, a Leon, właściciel, zaczął prowadzić szkolenia w całej Polsce. Niepostrzeżenie trafiłam więc w dobre ręce. 

Pierwszy, czterokilogramowy odważnik chwyciła na zajęciach grupowych dla kobiet. Choć poczuła się w tym dobra, przyznaje, że na początku nie ćwiczyła regularnie. Przez codzienne obowiązki zawieszała treningi, potem wracała, i tak w kółko. Po dłuższej przerwie na remont domu postanowiła, że tym razem zacznie trenować na poważnie. 

– Nadal były to zajęcia ogólnorozwojowe, tak zwany trening funkcjonalny – mówi. 

W 2013 roku klub Leona odwiedził trener z Ukrainy, który zaprezentował sportowy kettlebell lifting. – Dowiedziałam się, że za naszymi wschodnimi granicami to odrębna dyscyplina, w której odbywają się zawody – wspomina Kasia.

Poszła na kurs dedykowany tej dyscyplinie. Po jakimś czasie koleżanka namówiła ją na udział w pierwszych zawodach. Wystartowała z odważnikiem ośmiokilogramowym. Zajęła drugie miejsce, stanęła na podium. Uśmiecha się na wspomnienie tamtego sukcesu: – To był pierwszy raz w życiu, kiedy coś wygrałam. Wiedziałam już, że chcę więcej.

Bez mięsa

Kasia została weganką na długo przed modnymi wege knajpkami i mlekiem sojowym w każdej żabce. Ale w świecie sportu weganizm to wciąż rzadkość. – Czasami są jakieś żarty, ale wszyscy wiedzą, że ja się nie obrażam. Zazwyczaj zresztą ludzie podchodzą do tego z zainteresowaniem. Nie wyobrażają sobie takiej diety u siebie, więc po prostu pytają. Cały czas pokutuje mit, że żeby być silnym, trzeba jeść mięso. Kiedy widzą moje wyniki, moje medale, dziwią się. Pytają: „Co ty właściwie jesz?”.

Dieta Kasi nie jest skomplikowana. – Staram się, żeby w każdym posiłku były zdrowe węglowodany, na przykład kasze. Jem makarony białkowe. Wspomagam się też odżywkami, ale w małym procencie i tylko ze względu na to, że codziennie ciężko trenuję. Na roślinach spokojnie można sobie dostarczyć białko w samym pożywieniu. W mojej diecie jest bardzo dużo warzyw, szczególnie tych zielonych. Uwielbiam brokuły, jarmuż i szpinak, codziennie dodaję je do posiłków. I jeszcze zdrowe tłuszcze: awokado, orzechy, pestki dyni. Moje posiłki są zupełnie proste, nie kombinuję. Biorę sobie komosę ryżową, dorzucam ciecierzycę, brokuły gotowane na parze, polewam sosem orzechowym czy sezamowym i mam już super posiłek. Nie przesiaduję w kuchni godzinami, bo mam mnóstwo zajęć, do tego dwójkę dzieci do ogarnięcia.

Czy weganie głodzą dzieci? 

Kasia ma dwóch synów, w wieku dziesięciu i trzynastu lat. Od urodzenia byli wegetarianami, bo, jak przyznaje ich mama, w pewnym okresie wprowadziła im do diety jajka. Obecnie obaj są na stuprocentowej diecie roślinnej.

– Kiedy urodził się mój starszy syn Mateusz, na spacerach od innych mam słyszałam: „Ale jak to? Przecież on będzie miał niedobory, musi jeść mięso!”. Później w rozmowie okazywało się, że te osoby nigdy nie słyszały, czym jest soczewica. Ludzie często po prostu nie znają produktów, którymi można zastąpić mięso. Myślą, że jeśli wyrzucimy je z diety, zostaną same warzywa, a przecież jak można urosnąć na marchewce? Nie do końca tak jest. Są strączki i cała masa innych produktów – mówi. 

Na potwierdzenie swoich słów przywołuje badania Małgorzaty Desmond prowadzone w Centrum Zdrowia Dziecka, w których brali udział jej synowie. Desmond od lat bada wpływ diet wegetariańskiej i wegańskiej na dzieci. Badania polegały na porównaniu wyników maluchów na diecie roślinnej i tradycyjnej. 

– Przez tydzień uzupełnialiśmy dzienniczek żywieniowy, badano im różne parametry. Wszystkie były okej. Dzieci są zdrowe, dobrze się rozwijają, rosną. Nigdy nie miały problemów z zębami, chodzą tylko na kontrole. Zdarzają się drobne katary, kaszelki, ale bez większych choróbsk. Wyznaję jednak zasadę, że dieta to będzie ich wybór. Dlatego w domu edukuję i staram się żywić jak najzdrowiej, ale co z tym później zrobią, to ich sprawa.

Mąż Kasi jest wegetarianinem, choć głównie żywi się wegańsko. Jest również sportowcem, trenuje judo. I podobnie jak żona z sukcesami. Ostatnio został wicemistrzem Polski. Życie całej rodziny kręci się wokół sportu. Gdy Kasia opowiadała swoją historię przy herbacie, była sobota. Akurat miała wolne półtorej godziny, bo czekała, aż jej synowie skończą trening. W przypadku Kasi i jej męża obrazy szalonych wegan, którzy trafili do więzienia za zagłodzenie swoich dzieci, po prostu się nie sprawdza.

Silna płeć

W chwili, gdy rozmawiałyśmy, przed Kasią był półmaraton kettlebells w Łodzi. Polegał on na półgodzinnym podnoszeniu 20-kilogramowego odważnika, bez przerwy. Odłożenie ciężaru to dyskwalifikacja. 

– Przy tak długim rwaniu walczy się z bólem. Czasem jest tak duży, że robi się niedobrze. Zrywają się odciski, twój mózg mówi ci: „Odpuść sobie, już jest za ciężko, po co ci to?”. To walka z własną
psychiką.

Dodaje, że przez lata przeszła wiele porażek w sporcie. – Zdarza się, że myślisz, że zrobisz jeszcze jedno powtórzenie, a odważnik wypada ci z rąk i to koniec. Tak było na moich pierwszych mistrzostwach świata. Jest wtedy wielka złość, smutek, łzy. Ale takie coś tylko motywuje mnie do tego, żeby iść dalej i trenować ciężej.

Udało się. Na tegorocznym World Championship Kettlebell Marathon w Łodzi zdobyła złoty medal.

– Dzisiaj wiele mówi się o tym, że wcale nie jesteśmy słabszą płcią, ale kobiety często same mówią, że nie mogłyby trenować tak jak ja. Myślę jednak, że mamy ogromny potencjał do sportów siłowo -wytrzymałościowych, bo jesteśmy bardziej odporne na ból i silniejsze psychicznie. Wiele kobiet boi się też, że od samego dotknięcia kettla urosną im bicepsy. Tak nie jest. Nawet jeśli nastąpi przyrost masy mięśniowej, to nigdy nie rozrośniemy się tak jak mężczyźni.

Przyznaje też, że są rzeczy, na które nie wszystkie kobiety się godzą, jak odciski na dłoniach. W tym sporcie po prostu trzeba je zaakceptować. – To nie jest sport dla każdego – mówi.

Innym wyzwaniem są finanse. Póki co kettlebells nie przebił się do sportowego mainstreamu.

 – Kadra narodowa, w której jestem, wysyła na mistrzostwa mniej uczestników niż się zakwalifikowało. Ponieważ mamy bardzo małe wsparcie, każdy z nas wykłada z własnej kieszeni. Sam start w jednej konkurencji to 70 euro. Ostatnio mistrzostwa były na Ukrainie, ale jeśli zdarzają się gdzieś dalej, sytuacja jest nieco inna. Nie możemy przecież kupić sobie biletu z dużym wyprzedzeniem, bo nie wiemy, czy się zakwalifikujemy. Każdego roku są mistrzostwa świata i Europy. Za każdym razem kalkulujemy więc, czy dany wyjazd się nam opłaca. – mówi Kasia i podkreśla: – Plusem jest to, że co roku udaje nam się zorganizować stroje narodowe. Niestety cały czas szukamy, próbujemy, zgłaszamy się nawet do ministerstwa sportu, ale ciągle spotykamy się z niewielkim odzewem. Nie poddajemy się jednak. Przywozimy medale i jesteśmy coraz mocniejsi.