Jego debiut na pierwszym planie w pełnometrażowym filmie z miejsca wywołał poruszenie. „Boże ciało” w reżyserii Jana Komasy to jeden z najważniejszych filmów roku, a Bartosz Bielenia wciela się w nim w Daniela – chłopaka, który udaje księdza. Obraz jest polskim kandydatem do Oscara, a sam aktor, choć był najbardziej rozchwytywaną osobą na tegorocznym festiwalu filmowym w Gdyni znalazł czas na rozmowę z Prestiżem.

Co fajnego jest w byciu księdzem?

Ja nie wiem. Z perspektywy Daniela – to, że ktoś go wreszcie zauważa, że ktoś go wreszcie docenia. 

To nie jest twoja pierwsza rola, w której wcielasz się w księdza.

To są różne role. Bo na przykład w „Królu Learze” Jana Klaty Lear jest umieszczony w Watykanie jako współczesnym symbolu władzy opartym na monarchii, do którego możemy się odnieść. W „Weselu”, też Klaty, jest to zupełnie inny ksiądz, jest w nim pewnego rodzaju wesołość. No, a tutaj to, co jest ciekawe w budowaniu tego księdza, to fakt, że jest się zauważonym, wysłuchanym, wziętym za autorytet. Bo ta szata z miejsca eskaluje cię do miana moralnego drogowskazu.

Podobno na castingu do „Bożego ciała” zamiast powiedzieć coś o sobie, wygłosiłeś coś w rodzaju eseju o roli kościoła we współczesnym polskim społeczeństwie. Pamiętasz, co wtedy powiedziałeś?

Nie, to nie był esej o kościele w polskim społeczeństwie. To była odpowiedź na konkretne pytanie. Odpowiedziałem, że dla mnie zawsze ważniejszą od pisma była wizja Chrystusa zmartwychwstałego, a nie to, z czym spotykamy się w retoryce Kościoła, czyli ukrzyżowane i cierpiące ciało. To momentalnie instaluje w nas poczucie winy wobec oddania się Go za nasze winy, nasze długi – bo tak brzmi to słowo w języku greckim. A Chrystus zmartwychwstaje i w tym zmartwychwstaniu jest nadzieja na pokonanie śmierci. To mnie zawsze dziwiło, a wręcz szokowało, że kultywujemy i nosimy na szyi symbol cierpienia i w tym cierpieniu się ciągle umartwiamy zamiast cieszyć się ze zmartwychwstania, nowego życia, tak jak Daniel by się cieszył.

Czy to prawda, że chciałeś kiedyś zostać księdzem?

Gdzieś tam takie marzenia się pojawiały. Bo jak od dziecka chce się zostać aktorem i chodzi się do kościoła, to czuje się sceniczny wymiar liturgii. To samo jak ktoś cię słucha, kiedy występujesz przed innymi, kiedy odprawiasz rytuał, którego ostatecznie wielu ludzi dopatruje się w teatrze. Przychodzi ci wtedy do głowy, że może to byłoby ciekawą drogą, jeśli coś innego by nie wyszło. To było raczej w wymiarze poszukiwania i formułowania pomocy i fascynacji autorytetem.

Ty też widzisz teatr jako rytuał, misterium?

Tak, absolutnie. Wygląda to bardzo podobnie do przeżycia religijnego. Ludzie spotykają się w jednej przestrzeni, żeby coś wspólnie przeżywać i wyciągać z tego niematerialne doświadczenie. 

To jak w takim razie pracuje ci się w kinie?

Ciekawie. To bardzo cenne doświadczenie. Tam bardziej następuje spotkanie z partnerami aktorskimi, z reżyserem. Kreujemy razem jakąś iluzję, która później wygląda hiperrealistycznie. Lubię to, że zamykam pewną rzecz, odkładam ją i więcej do tego nie wracamy. Wraz z końcem zdjęć domyka się pewna przygoda. Co nie znaczy, że nie lubię tego, co jest w teatrze – za każdym razem nowego spotkania z ludźmi, z widownią-szybą. To są zupełnie różne rzeczy. Właściwie nie zastanawiałem się, czy w kinie mi tego brakuje. Chyba nie. Jeśli zacząłbym grać na tle green screenu z głowami na kijach, to bym się zaczął zastanawiać, czy to dalej to jest to.

Czyli najważniejszy jest człowiek?

Tak! Przez to, że ktoś ci coś daje, a ty mu odpowiadasz. 

Jak dotąd w kinie byłeś aktorem niepierwszoplanowym. Bliżej pierwszego planu byłeś w thrillerze „Na Granicy”, a główną rolę zagrałeś w krótkometrażowym „Ondine” Tomasza Śliwińskiego. Do tego wszystkie twoje role były bardzo wyraziste. Czy przez to czułeś się aktorem charakterystycznym?

Tak! Nadal się tak czuję.

Uważasz to za wadę czy zaletę?

Absolutnie za zaletę. Nie walczę z tym. Jakbym tego nie chciał, to bym tych ról nie przyjmował. Uważam, że epizody, dalsze plany to bardzo ciekawa strefa, w której można popróbować fajnych rzeczy. Ja, jako młody aktor, cały czas uczący się, w tej szarej strefie mogłem próbować bardzo skrajnych środków, których może nie mógłbym wypróbować, gdybym był w centrum uwagi.

To jak się teraz czujesz, będąc w centrum uwagi? Czy w ogóle czujesz się w centrum uwagi?

Nie. Dzisiaj przyjechałem do Gdyni, dużo rozmawiam, jestem wdzięczny za bardzo pozytywny odbiór naszego filmu. Cieszę się, że tak oddziałuje na ludzi.

„Boże ciało” jest polskim kandydatem do Oscara. Wiążesz z tym faktem jakieś nadzieje?

Nie, staram się nie nastawiać. Nie myślę o tym. Jeśli to przyjdzie, zaczniemy się tym zajmować. 

A byłbyś w stanie podjąć się roli w hollywoodzkiej produkcji, jak twoi koledzy Tomasz Kot czy Rafał Zawierucha?

Byłbym w stanie, bo jestem aktorem. Wymagałoby to ode mnie dużo pracy. Ale na razie niczego takiego nie ma.

Mam na myśli przejście od kina autorskiego, wysokoartystycznego, to kina gatunkowego.

Oczywiście, że mógłbym spróbować. Przecież to ciekawa przygoda, jestem aktorem, który próbuje różnych rzeczy. Sam oglądam różne kino – gatunkowe, uwielbiam kino superbohaterów, kocham kino akcji, uwielbiam filmy z Keanu Reevesem. To jest moja praca. Jeśli to byłaby ciekawa rola i mógłbym ją nasycić czymś, co by mnie interesowało, no to z przyjemnością! 

Zdążyłeś się zorientować, co działo się na tegorocznym festiwalu w Gdyni? Słyszałeś o tym, że gildia reżyserów zagroziła stworzeniem konkurencyjnego festiwalu, jeśli sytuacja polityczna się nie zmieni? 

Do końca nie miałem czasu, żeby wejść w to, co się dzieje, bo robiłem spektakl w Krakowie. Z tego, co słyszałem, to kuriozalna sytuacja, żeby coś wycofywać, wprowadzać znowu, kazać przemontowywać... Nie wiem, nie byłem w tej sytuacji, nie czytałem na ten temat, dotarły tylko do mnie jakieś plotki. Wydają mi się dziwne. Osoby, które wyrażały te wątpliwości, to autorytety filmowe i ufam im i ich spojrzeniu na świat.

Jako artysta odczuwasz na własnej skórze, że klimat w świecie filmowo-teatralnym się zmienia. Wystarczy wspomnieć wyrzucenie z Teatru Starego w Krakowie Jana Klaty.

No właśnie. Wiadomo, klimat się zmienia. Kiedy ludzie ewidentnie nie na miejscu zostają osadzani w instytucjach o wielkim znaczeniu i sile kulturotwórczej, to jest niebezpiecznie. 

Jak myślisz, co będzie dalej? 

Zobaczymy po wyborach. Myślę, że to będzie moment, w którym będziemy musieli zacząć się zastanawiać. 

Sądzisz, że może być gorzej?

Zawsze może być gorzej i pewnie będzie jeszcze inaczej. 

Spektakl, z którego tu przyjechałeś, to „Dług. Pierwsze pięć tysięcy lat” w reżyserii Jana Klaty?

Tak. To sztuka na podstawie książki antropologicznej Davida Graebera. Nie cytujemy dużo z tej książki, raczej skupiamy się na przykładach, które są tam przytoczone. Gramy w muzyczno-scenicznym, lekko rave'owym kolażu z Dostojewskiego, Platona, Nietschego, Biblii, Goethego, gdzie wszystko obraca się wokół
pieniądza.

Jak odbiór publiczności?

Bardzo dobry. Krakowska publiczność jest wspaniała i bardzo miło jest mi tam wracać. Jest to gleba, na której wzrosłem i która pozwoliła mi się rozwinąć. Jest to bardzo wdzięczna publiczność i ja jestem wdzięczny, że tak nas wspiera.

Skoro wspominasz o swoich korzeniach, to Białystok, z którego pochodzisz, ostatnio stał się w centrum uwagi mediów przez zamieszki na paradzie równości. Boli cię to?

Bardzo. Było mi bardzo wstyd, bardzo przykro. Szczególnie, że moi bliscy znajomi z czasów licealnych organizowali ten marsz. To jest potworne i upokarzające, co tam się wydarzyło. Żałowałem całym sercem, że mnie tam z nimi nie było. Miałem zobowiązania zawodowe. Trudno mi to nawet komentować, bo z tego, co widziałem po zdjęciach i co słyszałem od przyjaciół, to nie byli kibole, tylko mieszkańcy. Jest to potworny znak czasów. Mam nadzieję, że rola taka jak Daniela do chociaż części z tych osób trafi. Otworzy im oczy i przemówi do serc. Bardzo chciałbym w to wierzyć, że jakaś dobra nowina o akceptacji i miłości by się tam
poniosła.

Ten film wcale nie ma wymiaru antyklerykalnego.

Nie. Ta postać w ogóle nie zna Kościoła, zna tylko jedną osobę stamtąd. Ona wchodzi w to jak w scenografię zbudowaną z jej dobrych intencji. To wszystko, co robi. Trudno więc mówić o instytucji, bo jest ona tam nieobecna. W tym filmie jest obecna wiara w coś.

Czy sądzisz, że ten film przejawia nadzieję, że Kościół w Polsce może być inny?

Nie wiem. Mam nadzieję, że sprawi, że zaczniemy na siebie patrzeć, zaczniemy się widzieć jako ludzi, którzy mają swoje historie. Przestaniemy się oceniać. Żeby dawać sobie szansę, żeby siebie wysłuchać w takiej bądź innej wspólnocie, którą rzekomo tworzymy. Którą podobno trzeba
bronić. 

Ta historia jest prawdziwa. Daniel, czyli tak naprawdę Kamil, który udawał księdza, to bohater reportażu Mateusza Pacewicza, który później stworzył scenariusz filmu. Spotkałeś pierwowzór swojej postaci?

Nie, i nie czytałem tego reportażu. Chciałem stworzyć swoistą postać na bazie swoich wyobrażeń, jak można by się było w takiej sytuacji odnaleźć. 

Film kończy się nieco inaczej niż prawdziwa historia. Czy życie jest bardziej nudne od filmu?

Na pewno nie.

A potrafiłbyś żyć bez sztuki?

Czasami wydaje mi się, że tak, a potem bardzo mi jej brakuje. Wydaje mi się, że snucie opowieści jest potrzebne. Dzielenie się wyobraźnią jest piękne i lubię to. Lubię tego słuchać i z tego korzystać, oglądać, słuchać. To po prostu jest fajne.