Można odnieść wrażenie, że nasza miłość do Amerykanów jest dość jednostronna i z ich strony spotykają nas rozmaite nietakty, a przede wszystkim uderza brak świadomości, jak głębokie i szczere jest nasze uczucie. My im dajemy serce na dłoni, a oni nawet nie chcą nas widzieć w ilości większej, niż sami ustalą. No bo z wizami sprawa ciągnie się od lat i to jeszcze przedwojennych, kiedy wyśniona Ameryka broniła się jak tylko mogła przed napływem niechcianych już wówczas imigrantów. Zasada jest banalnie prosta: ten kraj otrzyma zgodę na ruch bezwizowy, kiedy liczba odmów wydania wizy jego obywatelom spadnie poniżej jakiegoś procenta. Ale zarówno ów procent, jak i liczba odmów zależą wyłącznie od decyzji administracji i urzędników USA. Jest to w gruncie rzeczy dziecinada. Czekanie na zmiłowanie. Ale teraz nowa pani Ambasador obiecała ruch bezwizowy Polakom załatwić. Nie oznacza to wcale, że zmniejszy się liczba osób podejrzewanych o chęć podjęcia nielegalnej pracy czy pozostania na stałe, tylko decyzją administracyjną zwiększy się tolerancja urzędników w ambasadzie USA w Warszawie i będą więcej owych wiz wydawać. Dzięki temu spełnimy kryteria, dotąd nieosiągalne.
Ale stała się rzecz straszna, gdyż pani Ambasador pozwoliła sobie wystąpić publicznie w obronie wolności mediów, przez co podpadła mediom patriotycznym, które owej wolności zdają się nie potrzebować. Rzucono się na nią z zajadłością człowieka broniącego honoru ojczyzny, co musiało zdumieć dyplomatkę, może nawet rozgniewać, gdyż zapowiedziała, że zamiast tłumów Polaków oczekujących na wizę, to do Ameryki pojedzie ona sama i to w dodatku na plażę, bo będąc osobą majętną pracować zapewne nie musi. Obrażanie ambasadora przez rozkochanych w Ameryce Polaków może mieć dalsze konsekwencje, gdyż bardzo liczymy, że w ramach odwzajemnianej miłości stworzą oni system obrony, mający nas chronić przed odwiecznym wrogiem, który tylko patrzy kiedy wtargnąć na nasze ziemie. Tak więc, jeśli rozgniewana i obrażona pani Ambasador wróci na florydzkie plaże, to rozwiać się też mogą nasze nadzieje na stworzenie bastionu wolnego świata, ba, nowego przedmurza chrześcijaństwa.
Może jednak należy dokonać rachunku sumienia i zapytać, za co właściwie Amerykanie mają nas kochać? Kościuszko i Pułaski, owszem – wiedzą o nich co poniektórzy wykształceni Amerykanie. Chopin? – to przecież Francuz. Paderewski? – o nim tylko koneserzy słyszeli. Piłsudski? - nieliczni historycy. Bitwa o Anglię? – a co to takiego? Obozy koncentracyjne? – tak, tam Żydów mordowano, ale Austriak (Schindler) ich uratował. Armia Krajowa? – nie słyszeli. Wyklęci? – to jakaś inkwizycja? Polański? – tak, to ten, co gwałcił nieletnie. No i tak możemy pytać i pytać i dziwować się, że nie bardzo wiadomo za co mają nas kochać (bo chyba nie za cechy wypunktowane dowcipach o Polakach), a na domiar złego od lat w amerykańskich szkołach nie uczy się geografii, więc nie bardzo wiadomo, gdzie ta Polska leży, pewnie gdzieś koło Holandii (Poland – Holland), albo pod biegunem (po angielsku Polak i „biegun” to jedno słowo – „Pole”).
Ale nie, jest jeden wyjątek: to Solidarność i Lech Wałęsa, o którym słyszeli nie tylko dobrze wykształceni, ale i ludzie ze sfer mniej wykształconych, na przykład miliony członków związków zawodowych. Tak czy inaczej, Europa to dla przeciętnego Amerykanina kontynent leżący za oceaniczną mgłą; najwięcej jeszcze wiedzą o krajach, skąd przybyli ich przodkowie, niekiedy nawet je odwiedzają w poszukiwaniu korzeni. Ale większość z nich nigdy nie podróżuje poza granice swojego stanu. A wiedza o Polsce jest praktycznie żadna. Jak więc tu mówić o wzajemnej miłości, skoro tam za oceanem nawet nie wiedzą, że ich tak bardzo kochamy, ba, nie wiedzą nawet kto ich kocha. Tak jak i sam Prezydent tego wielkiego kraju myślał, że wojnę na Bałkanach wywołały kraje Bałtyckie. Cóż, Szekspir też myślał, że Czechy leżą nad morzem, a Polska graniczy z Danią. Jak widać w szkole w Stratfordzie też geografii nie było.