Cybulski, Kobiela i jazz.

Cybulski, Kobiela i jazz. Jedna impreza, która odmieniła świat

1956 I Festiwal Jazzowy w Sopocie

Archiwum Zofii Komedowej

Wyobraźcie sobie, że stoicie tuż przy krawężniku chodnika. Z góry, z hałaśliwym brzękiem dwusuwów, zjeżdżają szaleńczo dwie Jawy. To Zbigniew Cybulski i Bogumił Kobiela. Nagle hamują, zatrzymując się przy stojących tuż obok nas Romanie Polańskim i Jacku Fedorowiczu. Za wchodzącą do kawiarni Kaliną Jędrusik snuje się zaś jazz…

Położony tuż nad morzem, ekskluzywny hotel, zarządzany przez znamienite linie żeglugowe, stał się miejscem niezwykłych koncertów i spektakularnych wyborów miss. W mieście zainstalowała się Filharmonia i Instytut Muzyczny. Do jedynej księgarni, prowadzonej przez Roberta Daszkiewicza, masowo zgłaszali się chętni do zakupu nut. Życie literackie animowali m.in.: Marian Brandys i Zbigniew Herbert, a do Domu Literatów przyjeżdżały z odczytami takie nazwiska jak: Ewa Szelburg Zarębina, Magdalena Samozwaniec, czy Jan Parandowski… Sławny przedwojenny dyrektor, Iwo Gall jednoczył okoliczne teatry, a w centrum miasta działał lokal „Cyganeria”, będący przytuliskiem dla pięknoduchów i artystów. Kto planował po zjedzeniu posiłku i większej ilości alkoholu, pozostać bardziej niezauważonym w wybranym przez siebie, wykwintnym towarzystwie, mógł skorzystać z oferty kawiarni „Lwowianka”, która do menu dopisała także „pokoje aż do śniadania”. Amatorów włoskich lodów kusiła lodziarnia „Capri”, a za najwytworniejszy lokal w mieście uważano położony nieco na uboczu, „Bungalow”. W kinach grano amerykańskie produkcje, a w kościele św. Andrzeja Boboli wzięli ślub prawdziwi jankesi. Pani Peggy Bradley pokonała z tej okazji ocean, na pokładzie M.S. Batory. Temu wszystkiemu towarzyszył zaś jazz. Grały go lokalne big bandy. Grali też egzotyczni artyści, tacy jak dopiero co zdemobilizowana z RAF angielka Jeanne Johnstone, czy mulatka Elizabeth Charles. O jakim miejscu mowa? Co to miasto? To Sopot! Pierwsze dwa i pół roku po wojnie. Jeszcze zrujnowany, z porządkującymi ulice Niemcami, a już nabierający dawnego, kosmopolitycznego rozpędu. Niestety nie na długo… ponieważ już w 1948 roku amerykańskie produkcje zastąpił radziecki socrealizm. „Bungalow” przekazano inwalidom, a z podestów i lokali nieodwołalnie zniknął dekadencki i kapitalistycznie szkodliwy jazz. Rok później miasto rozbrzmiewało już dźwiękami „międzynarodówki”, granej przy okazji organizowanych co chwilę akademii ku czci, w Teatrze Kameralnym grali radziecką sztukę „Tu Mówi Tajmyr”. W ciągu paru miesięcy rozprawiono się też z prywatnymi sklepami i punktami usługowymi. Z 289 zostało ich w połowie 1949 roku już tylko 39.

5 marca 1953 zmarł, próbując wytrzeźwieć w saunie po długiej libacji z Nikitą Chruszczowem, Józef Stalin. Tak przynajmniej brzmiała mniej oficjalna, ale legalna wersja śmierci sowieckiego dyktatora. Te nielegalne mówiły o zastrzykach z trucizną, które pomogły opuścić świat największemu bandycie ówczesnego świata. Jego odejście – rzecz jasna – na specjalnie zorganizowanych akademiach, opłakiwał cały dawny kurort, zamieniany od kilku lat, przed dokwaterowywanie do wielkich mieszkań i wciskanie do hotelowych pokoi kolejnych proletariuszy, w nadmorską dzielnicę mieszkaniową klasy robotniczej trójmiasta.

Najbardziej pożądany balkon w mieście

Niezależnie od wysiłków władz i aktywu partyjnego, lokalny genius loci strzegł resztek dawnego klimatu. To zaś zwabiło do niedawnego kurortu zespół, który samą swoją obecnością, stanowił w mieście prawdziwą rewolucję. Przywiozła ich na wybrzeże niespełniona lekarka, za to świetna aktorka i reżyser, Lidia Zamkow. Urodzona w Rostowie nad Donem, ognista brunetka została w 1953 roku mianowana kierownikiem artystycznym Teatru Wybrzeże. Wraz z nią nad morze przybyła grupa młodych absolwentów krakowskiej szkoły teatralnej: jej partner Leszek Herdegen, Kalina Jędrusik, Bogumił Kobiela i Zbigniew Cybulski. Zamieszkali w sopockim Domu Aktora. To tutaj, młodą i całkowicie oszałamiającą Kalinę zobaczył, wypoczywający w tym samym miejscu, Stanisław Dygat. Poznał, przedstawił się, położył się z nią na łóżku i już tak został. Wkrótce pozostawiając małżonkę. Niedługo później Cybulski z Kobielą wynajęli obszerny pokój z balkonem, w XIX wiecznej kamienicy przy dzisiejszej ulicy Andersa 11, w tamtym czasie noszącej imię innego generała – Karola Świeczewskiego. Jak wspominał poeta Jerzy Afanasjew, jeden z dwóch wielkich ówczesnej sopockiej bohemy, który pozostał na wybrzeżu do śmierci (drugim był aktor Ryszard Ronczewski), aby tam wejść, trzeba było dzwonić po kilkanaście razy, beczeć, porykiwać pod oknami, nim otworzono balkon i zawołano oczekującego pacjenta. W środku 40-metrowego mieszkania panował zaś rozgardiasz, nie było w zasadzie mebli, a lokatorzy spali na barłogach rozłożonych na materacach. Czynsz płacili na zmianę – miesiąc w miesiąc. Mieli też wspólny motocykl – żółtą SHL-kę. Tę, rychło - po sukcesach aktorskich zamienili na dwie takie same Jawy, którymi z rykiem silników gnali po wówczas otwartej dla pojazdów, ulicy Monte Cassino. Głośna i wszędobylska „Czeszka” Cybulskiego, wjeżdżała czasami nawet na widownię teatru. Ale tylko wtedy, kiedy aktor, spóźniony, zmuszony był od razu wejść na scenę. Niczego nie świadoma widownia, myśląc, że to zabieg zamierzony przez reżysera, zawsze biła brawo. Srebrzysty motocykl, szybki i niezawodny był przez właściciela uwielbiany. Cybulski bardzo o niego dbał. A nie było to łatwe, zwłaszcza po filmie „Popiół i Diament”, którego premiera miała miejsce w 1958 roku, a po którym były na nim regularnie malowane, lub – co gorsza - wydrapywane serca i numery

telefonów.

Wróćmy jednak do kultowego balkonu, na którym – podczas nocnych, letnich imprez – można było spotkać Romana Polańskiego, Sławomira Mrożka, jeszcze gdynianina, Jacka Fedorowicza, Wowo Bielickiego, czy Janusza Morgensterna. Tutaj powstawały scenariusze do spektakli prawdziwego zjawiska polskiej nowej fali – teatrzyku studenckiego Bim Bom, działającego od 1954 roku, najpierw w stołówce studenckiej Politechniki Gdańskiej, a potem w okazałym budynku gdańskiego ŻAK-a. Tu też pojawiał się Krzysztof Komeda, wyrastający na guru nie tylko muzyków, ale całego świata artystycznego.

Być jak Komeda

- W tamtym ponurym czasie liczyła się dla nas tylko sztuka. – (…). W łódzkiej szkole filmowej mogliśmy robić rzeczy, które gdzie indziej w czasach stalinowskich były nie do pomyślenia. Chcieliśmy być kolorowi jak jazzmani. (…) Naszym guru był Krzysztof Komeda. Ubóstwialiśmy go za nowoczesną grę. Bez niego nie byłoby mojej etiudy – wspominał na łamach „Culture” sopockie czasy sam Roman Polański.

Bez inspiracji Komedą nie byłoby słynnej sopockiej etiudy „Dwóch ludzi z szafą", stworzonej latem w Sopocie przez Romana Polańskiego, przy udziale między innymi Macieja Kijowskiego czy Andrzeja Kondratiuka. Nowatorska w formie etiuda stała się dla Polańskiego biletem wstępu na światowe salony, zdobywając nagrody w Brukseli, San Francisco i Oberhausen.

To było w 1958 roku. Trudno uwierzyć, że zaledwie dwa lata wcześniej, mało kto, poza wąskim kręgiem jazzmanów, słyszał o Krzysztofie Trzcińskim-Komedzie. Nagle, po sopockim „Pierwszym Festiwalu Jazzowym” w lipcu 1956 roku, Polska oszalała za „Komeda Sextet”, a młody laryngolog, który zamiast praktyki lekarskiej wybrał jazz, stał się z dnia na dzień supergwiazdą. Tak nawiasem mówiąc „sopocki” festiwal był też trochę gdański, bo choć jego otwarcie odbyło się sopockim Pawilonie Wystawowym, koncerty odbywały się także w Hali Stoczni.

Na festiwalu, oprócz krajowych Jazzmanów, zagrały wyśmienite zespoły z Londynu i Pragi. Na koniec zaś tłum szturmował scenę, na której odbyły się pierwsze kilku latach, wybory Miss Sopotu. Została nią wówczas śliczna wrocławianka, Elżbieta Sosińska. Współcześnie, po tej pierwszej wielkiej erupcji wolnej muzyki w PRL, pozostał nam bardzo szacowny coroczny festiwal Jazz Jantar, słynne Jazz Jamboree i … tak często nucona po dziś dzień zwrotka „Autobiografii”:


„W kawiarniany gwar Jak tornado Jazz się wdarł I ja też - chciałem grać”.


Czegoś takiego w wychodzącej ze stalinizmu Polsce jeszcze nie było. Jazz cały czas był oficjalnie uznawany za muzykę wrogą i imperialistyczną, uprawianą głównie przez wyszydzanych „bikiniarzy”, jednak na festiwal przybyło do Sopotu kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi z całego kraju. Jak w najlepszych przedwojennych sezonach w mieście zabrakło miejsc noclegowych. Oprócz znanych już nazwisk jazzmanów, atmosferę podkręcał fakt, że za organizację festiwalu odpowiadał sam Leopold Tyrmand, autor wydanej zaledwie rok wcześniej, niepokornej powieści „Zły”, nieustannie piętnowany przez władzę za propagowanie „ostentacyjnie burżuazyjnego stylu życia”. Prawą ręką Tyrmanda był zaś w tym muzycznym przedsięwzięciu, kolejny „niepokorny”, czyli Stefan Kisielewski. Na festiwalu pojawiła się też Jeanne Johnstone, przypieczętowując niejako wielki powrót jazzu nad bałtyckie wybrzeże.

Ślub na pożegnanie

Jazz w tak wielkim stylu zagościł w kurorcie jeszcze w następnym roku. W 1958 roku został przeniesiony do Warszawy. Coś zaczęło się zmieniać także u naszych głównych bohaterów. Kto chciał zdobyć autograf popularnego już wtedy ogromnie „Zbyszka” lub „Bobka” czaił się pod schodami na pięterko SPATiF-u, albo czatował przy kawiarni f„Grand Hotelu”, gdzie dawali najlepsze ciastka i lody. Jednak tak w Trójmieście, jak w Sopocie naszych bohaterów było jakby mniej. Zbigniew Cybulski ciągle jeszcze występował w Teatrze Wybrzeże, ale coraz bardziej pochłaniał go film. Pracował przy „Ósmym dniu tygodnia” i kultowym „Popiele i Diamencie”. Ten ostatni uczynił z niego supergwiazdę i przyniósł mu nagrodę na festiwalu w Wenecji. Nie inaczej było w 1959 roku kiedy sławny „Pociąg”, wrócił z Wenecji z kolejną nagrodą.

Następna wielka rola, jaką odegrał jeszcze tu, na wybrzeżu, to jego własny ślub. Znany w całym trójmieście jako „romansowy” Zbyszek zawarł go 30 sierpnia 1960 roku z malarką, Elżbietą Chwalibóg. Część oficjalna odbyła się w sopockim USC. Potem para i goście weselni balowali przez trzy dni w kaszubskim Chmielnie. Czy teraz już wiecie, skąd ta weselna popularność właśnie tej miejscowości?

Rok 1960 to także kolejne wybitne dzieło „Polskiej Szkoły Filmowej”, z główną rolą Zbyszka – „Do widzenia, do jutra”, romans psychologiczny, pełen smutku, zadumy, wspaniałych planów z różnych miejsc Gdańska i Sopotu. Scenariusz oparto na życiu aktorów gdańskiego Bim – Bomu. Pełnego wątków autobiograficznych Cybulskiego i pewnego rodzaju smutku. Wynikającego ze świadomości, że przyszedł czas rozstania.

Jeszcze w tym samym, 1960 roku, Cybulski zamienił „Teatr Wybrzeże”, na stołeczny teatr „Ateneum”. Razem z nim do stolicy przeniosła się żona i nieodłączny Bogumił Kobiela. Skończyło się życie balkonowe, skończył się też Bim – Bom. Dobrze, że tu i tam, pozostał choć trochę jazz…