Przez kilka lat mieszkałem w pierwszej linii zabudowy mieszkaniowej od plaży, czyli najbliżej morza jak się dało. Zauważyłem wówczas, że rzadko na niej bywam. Bliskość morza stała się tak oczywista i tak codzienna, że w pewien sposób przestałem je wręcz zauważać. Korzystałem z jego dobrodziejstwa, chociażby uprawiając ulubione żeglarstwo, ale w sposób bezrefleksyjny. Często mam wrażenie, że tak właśnie w Trójmieście traktujemy morze, jako oczywistą oczywistość, która jest dana na zawsze, bez żadnych warunków, która jest na wyciągnięcie ręki, którą można w dowolnym czasie i w dowolny sposób wykorzystywać. Bez limitu i ograniczeń. I wiele racji w tym jest, z tym, że oprócz racji są też „ale”. Bo Bałtyk to żywy organizm, który wciąż się zmienia, a wpływ na to mają z jednej strony globalne zmiany klimatyczne i środowiskowe, a z drugiej bezpośrednia działalność ludzi mieszkających nad Bałtykiem. Czyli między innymi nas.
Dlatego nie bez powodu tegoroczną akcję „Godzina dla Ziemi” WWF poświęcił właśnie Bałtykowi. Ekologiczni działacze biją na alarm wskazując na niekorzystne zmiany w morzu wywołane działalnością człowieka – przede wszystkim z powodu intensywnego, niezrównoważonego rybołówstwa, które naruszyło morski ekosystem. A wysunięcie na czoło akcji akurat rybnego problemu ma przy okazji spore znaczenie promocyjne, bo WWF postanowiło zobrazować efekty zaburzenia ekosystemu dorszem. A przecież właśnie ta ryba dla milionów Polaków jest symbolem bałtyckich wakacji – bo kto nie kojarzy z wakacjami dorsza w panierce, z frytkami i surówką? I tak w kampanii WWF widzimy 1,5 metrowego dorsza – takie kiedyś pływały w Bałtyku oraz… 30 centymetrowego. Takie pływają w nim dzisiaj. O ile są. Jeżeli więc wierzyć sile powiedzenia „przez żołądek do serca” to być może właśnie takie porównanie oraz wizja zagłady ulubionej rybki skłoni niektórych do przemyśleń, a nawet działań. Tych codziennych, jak zwykłe dbanie o czystość i tych okazjonalnych jak wywieranie presji na decydentach, by dokonywali zmian w przepisach i funkcjonowaniu państwa. To drugie można zrobić chociażby podpisując petycję na stronie WWF.
Z wyżej wymienionych powodów planując temat okładkowy nie mieliśmy więc wątpliwości, że jeżeli po raz pierwszy bohaterem okładki nie będzie konkretna osoba, ale przestrzeń to właśnie powinien być to Bałtyk. Choć w obszernym tekście przygotowanym przez Klaudię Krause - Bacia ludzie też są. To m.in. Krzysztof Jędrzejak, jeden z najaktywniejszych surferów w Trójmieście. Środowisko surferów na całym świecie od lat związane jest z ruchami ekologicznymi i walką o czystą planetę. Nie inaczej jest u nas, a Jędrzejak to także fotograf morza zakochany w bałtyckich falach. Efekty jego pasji i pracy możecie podziwiać w tym właśnie numerze, a jednocześnie przeczytać jak wygląda bałtycki surfing i odpowiedzialność surferów. Drugim bohaterem bałtyckiej opowieści jest prof. Jan Marcin Węsławski, szef Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie. I tutaj ciekawostka – profesor studzi alarmujące tony o zagrożeniu Bałtyku jakie wybrzmiewają ze strony WWF, bo jego zdaniem mamy do czynienia tylko z pewną ewolucją i w zasadzie nie ma powodów do paniki. I choć w pierwszym momencie wydawać by się mogło, że tak chłodne postawienie sprawy mocno kontrastuje z przekazem WWF to przecież obydwa światy – nauki i działaczy ekologów grają w jednej drużynie. Różnią się jednak rolą. Zadaniem naukowców jest fachowa analiza, postawienie diagnozy i wymyślenie koncepcji działania, a krytycyzm jest nieodłączną cechą badaczy. Z kolei zadaniem ekologicznych działaczy, speców od marketingu i zamieszania jest skuteczne nagłaśnianie problemów. Czasem nawet nieco na wyrost. Bo pomyślcie sami – kto by zwrócił uwagę stonowane, grzeczne hasła? W zalewie informacji i wyrazistych, ostrych przekazów – tylko bardzo mocny sygnał jest w stanie się przebić, a my, jeżeli choć trochę weźmiemy z niego do serca to i tak będzie sukces. I tego sobie i nam życzę.