Mocne karki, silne barki, to są chłopcy z Marynarki.

Arkadiusz Hronowski

Pewna urocza posłanka chce ponownego przywrócenia obowiązkowej służby wojskowej. Twierdzi, że młodzież za dużo rozrabia na ulicy. Nie wiem o którą młodzież jej chodzi i czy młode kobiety też miałyby tą zaszczytną służbę obowiązkowo odbywać.

Będąc przymusowo w armii, zupełnie bez sensu zmarnowałem dwa lata życia. Potraktowałem ten okres jako wyrok, który trzeba zwyczajnie odsiedzieć. W tamtym czasie nie interesowały mnie studia, bo miałem zupełnie inny plan na życie, więc trzeba było jak najszybciej te kamasze odbębnić. Wówczas MON i całe to „trepostwo” zaczęło zarządzać moim życiem w myśl maksymy: jebać, karać, nie wyróżniać. Przewodził temu szef kompanii, matka i ojciec każdego żołnierza, zwykle skończony idiota w stopniu sierżanta lub bosmana. Rejony, fala, brak snu, rezerwa, pasowanie, w żadnym stopniu nie zrobiły ze mnie twardego mężczyzny. Mogły za to zrobić kolejnego zwyrola. Skala gnębienia starego wojska pokazywała, że im większe zero w cywilu tym bardziej się znęcał. Jednak sporo atrakcji tamtego okresu do dziś nawet mnie bawi. A była nią poranna zbiórka plutonu na korytarzu, w piżamach i operacyjny czas 3 minuty na poranną toaletę. Zatem najważniejsze było golenie, gdyż szef kompanii na porannym apelu skrupulatnie sprawdzał nasze zarosty, a sposoby miał nie do obejścia. Po kilku takich porankach pluton wszedł w rytm, a każdy z nas znalazł swój własny sposób na to aby po 3 minutach wyskoczyć z łazienki na zbiórkę ogolony, wysikany, z umytymi zębami i jeszcze nic nie zgubić. A należy wiedzieć, że pluton liczył ok 40 osób, a umywalek było 10. Większość czynności odbywało się na jedną rękę, gdyż przy umywalkach stały zwykle 3-4 rzędy chłopa. Jedynie pewien marynarz, z cywila mieszkaniec podkarpackiej wsi zawsze komfortowo mył swoje zęby, gdyż jako jedyny robił to w pisuarze. W sumie to jemu armia dała wiele możliwości zarówno w zakresie higieny osobistej jak i dyscypliny, którą potem wprowadzał już jako rezerwista. Kolejną atrakcją były nocne alarmy. Robiła je nam rezerwa, kiedy czymś im podpadliśmy. Zwykle były to niedokładnie wykonane rejony, nierówno skrzyżowane sznurówki naszych butów przed capstrzykiem, ale też zwyczajnie zły humor rezerwy. Taki alarm polegał na tym, że w ciągu dwóch minut musieliśmy stawić się na zbiórce, wcześniej ścieląc idealnie łóżka. Kłopot polegał na tym, że jeśli nawet jedno łóżko nie było dostatecznie dobrze pościelone, wszystko leciało do góry nogami i czekała nas kolejna zbiórka, aż do skutku. No i wtedy pierwszy raz w życiu spotkałem się z solidarnością polegającą na tym, że Ci szybsi i bardziej utalentowani w ścieleniu pomagali tym słabszym. A należy pamiętać, że proces ścielenia koja w armii ma swoje procedury z wygładzaniem powierzchni koca taboretem włącznie. Należałem do tych bardziej ogarniętych i zawsze pomagałem sąsiadowi z boku. Był to niezwykle poczciwy chłopak z bieszczadzkiej wioseczki. Dla niego wojsko było jak podróż do Nowego Jorku. On nigdy nie oglądał telewizji i to co w niej zobaczył podczas obowiązkowego Dziennika wprowadzało go w osłupienie, a potem w depresję. Kiedy pierwszy raz zobaczył zespół Europe wykonujący hymn rezerwistów "The Final Countdown", nie mógł zrozumieć, że faceci mają długie włosy i tak się mogą wygłupiać. Zaznaczam, że był wtedy rok 1985. Zakumplowałem się z nim, gdyż opowiadał mi o swoim wiejskim życiu, za którym bardzo tęsknił. Armia go deprawowała. Pierwszy też raz w życiu doświadczył, że takie produkty, jak salceson, chleb, masło czy biały ser nie mają smaku.

Kiedy już nauczono nas sikać i golić się na tempa, postanowiono z nas zrobić specjalistów. Przydzieleni do kompanii radiotelegrafistów rozpoczęliśmy szkolenie tzw titawy. Wówczas w polskiej Marynarce Wojennej łączność odbywała się tylko za pośrednictwem klucza i alfabetu Morse'a. Jakie było nasze rozbawienie, kiedy na pierwszych zajęciach puszczono nam zaszyfrowany tekst z prędkością 60 znaków na minutę. Wtedy była to dla nas prędkość światła, jakaś jedna melodia bez przystanków. Aby nie zanudzać po roku już jako specjalista II Klasy odbierałem w szczytowej formie 120 znaków na minutę. Nadawanie miałem gorsze, bo nasze archaiczne klucze wciąż wymagały nadgarstka z gumy. Wtedy nasi radzieccy koledzy posiadali już w całej flocie klucze elektroniczne. My chcieliśmy im jakoś dorównać i skonstruowaliśmy własne klucze, z damskiego pilniczka do paznokci. To był wówczas w polskiej armii technologiczny skok.

Niestety za posiadanie takiego klucza i nadawanie nim na służbie groziły surowe kary. I tak moja służba dobiegła końca, klucze radiowe wycofano za dwa lata, a ja wpadłem w wir odbudowy naszej ojczyzny, co trwa do dziś i dopiero ten okres ukształtował mnie jako człowieka oraz uodpornił na wszelkie przeciwności.