Kiedy w Polsce ktoś zamierza rozpocząć własną działalność gospodarczą, trzeba wiedzieć że jako przyszły przedsiębiorca właśnie zaczyna wchodzić na drogę przestępstwa. Tak, możemy stać się potencjalnym przestępcą, mimo że nie mamy takich zamiarów. Ale staniemy się nim wcześniej czy później. Polskie przepisy oraz urzędnicy nam to zagwarantują.

W czasach komuny prywatna inicjatywa była z urzędu działalnością przestępczą, tak wówczas uważała władza. Zresztą obecna władza też tak uważa. Prywaciarz był kombinatorem, bo musiał lawirować pomiędzy absurdalnymi wówczas przepisami, a te były tak skonstruowane, że jeden wykluczał drugi. Takie błędne koło. Kto je potrafił obejść i nie dał się wsadzić do więzienia był naprawdę mocarzem. Być może stąd wzięło się powiedzenie, że pierwszy milion trzeba ukraść. Wszelka zaradność i pomysłowość w państwowych zakładach pracy była tłamszona, natomiast w sektorze prywatnym pożądana. Za karton wódki bez faktury można było dostać wyrok nawet dwóch lat więzienia. Dziś każda inicjatywa gospodarcza zaczyna się od chęci, pomysłu i dopiero na końcu determinacji. Wpadamy na świetny pomysł, dniami i nocami o nim myślimy i towarzyszą nam przy tym raczej przyjemne chwile. Jesteśmy bardzo optymistyczni, co jest ważne w biznesie. Takie trochę szczeniackie marzenia o podróżach, przygodach i sukcesach. Kiedy zaczynamy już uruchamiać nasz biznes, następuje zderzenie z polską rzeczywistością. Mamy oto pomysł aby otworzyć swoją wymarzoną restaurację, na karku 30 lat, niewielkie doświadczenie życiowe i żadne w biznesie. Ale mamy mnóstwo chęci i energii oraz naiwność dziecka. Wymyślamy zatem koncept, mamy pomysł na menu, design i logo. Wszystko jest zgodne z obowiązującymi trendami i oryginalne. Zaczynamy szukać lokalu. Słyszeliśmy już, że ceny zwalają z nóg, ale pogodziliśmy się z tym. Mamy lokal, podpisaliśmy umowę, wpłaciliśmy jakieś kosmiczne wadium i zaczynamy płacić kamienicznikowi kosmiczny czynsz. Ach, zapomniałem o kasie. Tej oczywiście nie mamy za wiele, ale podliczamy nasze oszczędności i szybko decydujemy się na niewielką pożyczkę w banku, bo dużej nikt nam nie da. Duże pożyczki daje się tym którzy mają już dużo i w zasadzie ich nie potrzebują, ale skoro dają to biorą. Resztę organizujemy od rodziny i znajomych. No i mamy uciułane 200 tysięcy złotych, które jeszcze nie wiedząc, znikną szybciej niż myślimy. Zatem rejestrujemy naszą firmę w urzędzie. Wszystko jak dotąd idzie w miarę gładko. I nadchodzi moment kiedy zgłaszamy naszą restaurację do Sanepidu. Idziemy tam z pozytywnym nastawieniem i przekonaniem, że ucieszą się urzędnicy na wieść o nowej knajpie i pomogą nam z całych sił. Wtem film nagle zaczyna nabierać tempa akcji. W Sanepidzie szybko dowiadujemy się, że chcemy truć ludzi, że nasze zaplecze to miejsce, które stanie się laboratorium śmierci, że w każdym zakamarku zamierzamy ukryć śmiercionośne wągliki, a z sufitu będą spadać do zupy kawałki zaschniętej farby, która na dodatek nie ma atestu, bo na pewno jest promieniotwórcza. Jeśli nie wybudujemy laboratorium Elona Muska, a ludzie w nim pracujący nie będą sterylni jak pracownicy tego laboratorium, to nie mamy szans aby serwować carpaccio z gorgonzolą, w którego pleśni na pewno jest jakaś trucizna. W zasadzie już staliśmy się przestępcami, bowiem kiedy zaczynamy analizować wszystkie przepisy, okazuje się że samo zaplecze kuchenne musi kosztować 14 milionów, a kasę na to wszystko trzeba będzie gdzieś ukraść. Przez chwilę jeszcze przelatuje nam widok podejrzanego z niewielkiej toalety, zaplecza małej toskańskiej knajpy, gdzie w niewielkiej kuchni uwijało się w ukropie kilku ludzi, a z drugiej strony gęsty tłum delektował się pysznymi daniami. Czy we Włoszech jest Sanepid? Ostatecznie dzwonimy do znajomego gastronoma, który udziela nam instrukcji jak ominąć polskie przepisy i jednocześnie nie otruć klienta. W urzędzie skarbowym jeszcze nie teraz, ale po pierwszej kontroli dowiemy się, że jesteśmy złodziejami, ale że nie jesteśmy dotąd karani, otrzymamy jedynie grzywnę w wysokości 3 tys. Następnym razem będzie już dziesięciokrotność tej sumy. ZUS w zasadzie pominiemy, bo jest jak obowiązkowa za komuny zakąska, podawana do wódki. Po drodze jeszcze dowiemy się, że dobry kucharz bierze więcej niż Nosowska, że rekrutacja personelu kelnerskiego oraz jego szkolenie to powołanie kadry narodowej na Mundial, że więcej czasu będziemy spędzać na zapleczu niż na sali i że ostatecznie staliśmy się w oczach aparatu władzy przestępcami. Na końcu jednak jest ten zadowolony klient, który kiedy wraca i przyprowadza swoich znajomych, jest najlepszym dowodem na to, że urzędnik jest jak sokista, niby potrzebny, ale strasznie mało rozrywkowy to typ.