DYPLOMOWANA ZNACHORKA

Nadzieja Bittel-Dobrzyńska

 

Klaudia Krause-Bacia

Dieta wegańska, joga, hydroterapia, medytacja, fitoterapia, akupunktura, stawianie baniek czy budzące zdziwienie stosowanie pijawek – brzmi znajomo? Medycyna naturalna, wraca do łask, a w Trójmieście aż roi się od gabinetów, które stosują inne sposoby leczenia niż magiczna tabletka. Jednak lekarzy, którzy przy zwykłym przeziębieniu zamiast długiej recepty, najpierw zalecą imbir, miód i niektóre zioła, wciąż jest naprawdę niewielu… Jednym z nich była Nadzieja Bittel-Dobrzyńska, repatriantka „zza Buga” i ceniona w Gdańsku endokrynolożka, która nie wahała się jednocześnie leczyć pacjentów ziołami, i to z doskonałym skutkiem. Wszystko zaczęło się od tego, że bezcenną wiedzę przekazała jej Agrypicha, białoruska wiejska zielarka.

„Agrypicha wiedźma ważna jest i znachorka nie byle jaka, po polach i łąkach ciągle chodzi i zioła zbiera. Jedne zbiera rano, przy rosie, drugie w południe, kiedy południczki szumią, inne nad wieczorem, kiedy cień słońca długi, a jeszcze inne przy pełni księżyca. Mówio, w chacie u niej od zapachu ziół aż w nosie kręci. Na wszystko zioła ma: i na kaszel, i na ciężki dech, na kolki w boku i na babskie choroby, a w szczególności na poruszenie. A jak która dziewczyna wzajemności nie ma, to i lubczyku u niej wyprosić czasem może”. Tak opisuje ją Nadzieja Bittel-Dobrzyńska w swojej stylizowanej, autobiograficznej opowieści z Kresów Wschodnich pt. „Jak wiedźma Agrypicha znachorstwa mnie uczyła”. Brzmi jak bajka? To tylko złudzenie, bo wszystko wydarzyło się naprawdę. 

Nadzieja Bittel-Dobrzyńska, urodziła się w 1917 roku w guberni Chersoń w Rosji, lecz większość swego życia spędziła w Gdańsku. Była córką śpiewaczki operowej i malarza, od najmłodszych lat obcowała ze sztuką i dorastała w duchu literackim. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że w życiu pójdzie ścieżką artystyczną. Po części tak było, jednak zanim do tego doszło, wybrała trudną i wymagającą służbę drugiemu człowiekowi. W swoim życiu zawodowym oficjalnie została chirurgiem i endokrynologiem, jednak przez cały czas prowadziła niewinny flirt z literaturą. Zwieńczeniem jej artystycznego temperamentu była właśnie powyższa gawęda o wschodniej wiedźmie. Jej teksty ukazywały się również w „Życiu Literackim”, „Autografie”, czy „Magazynie Wileńskim”. Dużo pracowała także w czasie okupacji. Niejednokrotnie ryzykowała swoim życiem, ratując partyzantów z Armii Krajowej, do której sama zresztą należała. Trudy wojny odnalazły ukryte w jej zakamarkach talenty. Czasami przebierała się za Cygankę i zarabiała na życie grą na gitarze oraz ulicznymi wróżbami, a godzinę później w fartuchu lekarskim na oddziale chirurgii, uzbrojona w skalpel ratowała ludzkie życie.

Zawodowe sukcesy, nowatorskie szkolenia, a w tym m.in. pionierska nauka samokontroli chorych w terapii cukrzycy, dziesiątki wygłoszonych referatów, i w końcu gdańska szkoła endokrynologii dziecięcej, którą kierowała do 1993 roku – to z pewnością najważniejsze osiągnięcia Nadziei Bittel-Dobrzyńskiej. Była też mocno związana z Akademią Medyczną w Gdańsku. W 1963 roku została starszym asystentem, w 1972 adiunktem, w 1981 starszym wykładowcą. Swój zmysł nieszablonowego postrzegania świata wykorzystywała na każdym kroku, i żeby była jasność, doktor Bittel-Dobrzyńska nie była sławną znachorką, lecz w godny podziwu sposób, składała hołd medycynie ludowej i przez całe swoje życie mądrze wykorzystywała tajemne metody białoruskiej „wiedźmy”. Zmarła w Gdańsku, mając 82 lata

Dziś chociażby na pięknych, szkockich Wyspach Szetlandzkich lekarze przepisują tzw. zielone recepty, czyli kontakt z przyrodą na receptę. Oprócz leków zalecają pacjentom piesze wędrówki, obserwację ptaków i spacery po plaży wzdłuż Atlantyku. Z kolei w Wielkiej Brytanii specjaliści od ochrony zdrowia przygotowali specjalne wytyczne dla pacjentów i lekarzy rodzinnych dotyczące postępowania w razie jesiennych infekcji. Na listę leków z pierwszego wyboru wpisali po prostu miód. Na to, co dziś gnębi ludzkość, zapracowaliśmy sami. Stąd być może warto zwyczajnie bardziej zaufać naturze? No i jaka szkoda, że czasy prawdziwych zielarek, takich jak Agrypicha, mijają bezpowrotnie. Być może jeszcze gdzieś na Kresach zaszyły się ludowe szeptuchy? Kto wie…