Podobno o swoich marzeniach się nie mówi, bo się nie spełnią. Dla Marty Kacprzak - gdańskiej reżyserki teledysków i autorki wielu animacji - ta zasada działa odwrotnie. Dwa lata temu w „Prestiżu” powiedziała, że chciałaby pracować z Iggym Popem. Dzisiaj to marzenie stało się już wspomnieniem zrealizowanego teledysku dla ojca chrzestnego punk rocka.

To jaki jest Iggy?

Punkowy! Bezkompromisowy, totalnie wolny, bardzo mądry. I kocha ocean. 

Jaka jest historia tej współpracy?

Jakieś dwa lata temu, przy okazji „Męskiego Grania”, przy którym od wielu lat pracuję, zabrałam się za serię dokumentów o historiach różnych utworów dla TVP Kultury. Jeden z tych odcinków dotyczył utworu Natalii Zamilskiej, której interesami europejskimi zajmuje się ten sam management, który pracuje z Iggym Popem. Współpraca z nimi od razu zaskoczyła – mieli bardzo proaktywne podejście do promocji. Często jest tak, że w rozmowach z agencją to ja wychodzę z pomysłem, jak można wykorzystać dany materiał – jak z filmu zrobić trailer itp. W przypadku managementu Zamilskiej i Iggy'ego Popa było dokładnie odwrotnie. To taki „amerykański” styl pracy. 

Gdzie w tym Iggy Pop?

Później zrobiłam sobie kilka tygodni z muzyką Iggy'ego Popa i pomyślałam, że może coś do tego narysuję. Często robię tak, że nie czekam na zlecenie, tylko robię, bo tak czuję – nawet jeśli miałoby to się nie przydać. Bez presji czasu i budżetu. Jak czuję, że już jest gotowe, wysyłam. Wysłałam więc do managementu Iggy'ego, a ponieważ już mnie znali, mój mail nie przepadł. Byli bardzo zdziwieni, bo mało kto tak działa, ale bardzo im się to spodobało. Nie wiedzieli tylko, jak rozdysponować ten potencjał. 

Minął prawie rok, w końcu wytwórnia ogłosiła, że wydaje reedycję albumu „Zombie Birdhouse” z 1982 roku. Technika animacji była do tego jak znalazł, bo Iggy Pop z naturalnych przyczyn nie wygląda tak jak wtedy, a w rysunkowym teledysku mogłam odtworzyć postać Iggy’ego z wczesnych lat 80’.

Na okładce tej płyty jest zdjęcie z Haiti, gdzie Iggy Pop wybrał się na narkotyczne wakacje wraz ze swoją ówczesną dziewczyną, Esther Friedman. Ona była fotografką, więc zrobiła relację z tej podróży. Smaczkiem reedycji tego albumu była publikacja tych zdjęć, które nigdy wcześniej nie ujrzały światła dziennego. To właśnie nimi inspirowałam się, rysując „Run Like a Villain”.

Widziałaś nowego Jarmuscha, „Truposze nie umierają”?

Jeszcze nie! Iggy Pop występuje tam w roli zombie żądnego kawy. Pamiętam, że razem z managementem Popa mocno się uwijaliśmy, żeby z premierą teledysku „Run Like a Villain” zdążyć dzień przed amerykańską premierą „The Dead Don't Die”, bo klimat albumu „Zombie Birdhouse” i nowy film Jarmusha mają jakiś wspólny link. I udało się!

Co najbardziej podobało ci się w pracy nad tym teledyskiem?

To, że zostawili mi wolną rękę. Oni swoją część, tzn. muzykę, już stworzyli i potrzebowali do tego strony wizualnej. Nie szukali kogoś, komu będą musieli mówić, co robić, ale kto dostarczy im do tej muzyki wartość dodaną. Poza tym wiadomo było, że jeśli nie spodoba im się to, co zrobię, to nikt nie będzie miał żalu. Przyjęłabym to na klatę. To bardzo delikatna materia, a ja traktuję to bardzo intuicyjnie.

To rzadkie. Wielu artystów ciężko znosi porażki.

W momencie, kiedy tworzysz swoją autorską wypowiedź, dajesz całego siebie. Nawet, jeśli w filmie opowiadasz o kimś innym, to tak naprawdę mówisz o sobie. Już sposób, w jaki na kogoś patrzysz, wiele o tobie mówi. Z muzykami chodzi o to, żeby uzupełnić ich wizerunek, a nie kreować swój. Zdrowo jest wziąć poprawkę, że z jakiegoś powodu to może nie wyjść. Zazwyczaj od początku czuję, kiedy tak jest.

Zdajesz się być bardzo niezależna, tak jak Iggy Pop. Czy to jeden z twoich ulubionych muzyków?

Właściwie tak. Mam starą duszę i jestem mocno osadzona w historii rocka i punk rocka – muzyki w ogóle. Dla nas, ludzi urodzonych w późnych latach 80, to oczywiście wiedza wtórna. Nie było nas tam.

Pobierałaś nauki popkultury od jakiejś starszej siostry?

Nie miałam starszej siostry, ale miałam starsze koleżanki. Faktycznie od plakatów i kaset się zaczęło. Pamiętam, jak poprosiłam mamę, aby na 10. urodziny kupiła mi kasetę Rammstein. Później zbierałam kasety i biografie Korn, potem weszła Nirvana i Pearl Jam, zespół, który kocham do tej pory. To zabawne, ale dwa lata temu w wywiadzie dla „Prestiżu” Czesiek (Czesław Romanowski – przyp. red.) zapytał mnie, z kim chciałabym współpracować. Powiedziałam wtedy, że z Iggym Popem i Pearl Jam. 

Czyli za dwa lata porozmawiamy o twoim teledysku Pearl Jam. Napisałaś już do Eddiego Veddera?

Na to by wychodziło (śmiech). Jeszcze tego nie napisałam, ale nie wykluczone, że to zrobię. Cały świat jest pełen zdolnych ludzi. Widać to szczególnie teraz, kiedy możesz sobie zrobić portfolio na Instagramie. A przy tym nikt cię nie szuka, dlatego wyznaję zasadę, że jeśli coś chcesz, to musisz najpierw trochę dać od siebie – wtedy dopiero jest szansa, że coś się stanie.

Uważam, że żyjemy w czasach nadprodukcji „kontentu”. Dlatego trzymam się z dala od rynku reklamowego. Nie chciałabym uczestniczyć w produkcji tego jazgotu. Oczywiście są piękne i wartościowe reklamy, jak John Lewis, który co roku na święta wypuszcza wspaniałą reklamę. Ostatnio był to wspaniały filmik z Eltonem Johnem, który siada przed pianinem i przenosi się do swojego dzieciństwa. Reklama mówi o tym, jak ważne są prezenty płynące z serca. To przykład dobrego, mądrego przekazu. Są dobre reklamy, ale większość taka nie jest. 

Jesteś bardzo odważna, skoro możesz pozwolić sobie na pracę tylko przy tym, przy czym chcesz.

Tak naprawdę wszystko to zaczęło się od „Męskiego Grania”, do którego wciągnął mnie mój wykładowca animacji z łódzkiej filmówki, twórca filmów animowanych Mariusz Wilczyński. Dał mi pewne zadania i podjęłam się komunikacji między agencją a nim. Potem podejmowałam się zadań, których ktoś nie mógł wykonać, i tak to poszło. To, że dzisiaj mogę sobie wybierać realizacje, to tak naprawdę efekt dziesięciu lat, które przepracowałam na planach zdjęciowych i w „pieczarze” montażowej.

Zawsze chciałaś pracować z muzykami?

Samo to, że poszłam studiować animację, było dziwne. Pamiętam, że przygotowując się do matury, słuchałam Trójki i usłyszałam tam o Mariuszu Wilczyńskim, który opowiadał akurat o swojej retrospektywie w MoMA (NYC). Wtedy też pierwszy raz usłyszałam o możliwości studiowania animacji. Nie pochodzę z rodziny artystycznej i nie wiedziałam, którą drogą pójść. Przejrzałam swoje prace z plastyka, zrobiłam teczkę i pojechałam na egzaminy.

Dostałaś się za pierwszym razem?

Tak. 

Na filmówkę przyjmuje się zazwyczaj absolwentów innych studiów.

Do niedawna to pokutowało. Mówiło się, że jeśli już coś przeżyjesz, to masz więcej do opowiedzenia. Ja, jako dziewiętnastolatka, pewnie miałam trochę mniej, ale dostałam się. Ludzie opowiadali mi przerażające historie – że przyjechali tam drugi, trzeci raz, a co najgorsze, mieli już swoje filmy. Próbowałam zrobić najzwyklejszą animację z karteczek, ale w końcu postawiłam na swoje najlepsze ilustracje. Egzaminy trwały trzy dni i dostałam się, i to z pierwszego miejsca! Dopiero wtedy zadzwoniłam do rodziców, bo nic nie wiedzieli. I super, zaczęłam studiować od października. Myślałam, że będę robić filmy animowane. Ale dzięki temu zetknięciu się z koncertami szybko załapałam kontakty z muzykami. Praca z muzyką jest dużo szybsza. Proces tworzenia filmu jest obliczony na kilka lat, natomiast teledyski mają krótsze terminy, a satysfakcja wiążąca się z wypuszczeniem materiału jest uzależniająca. Jak się tworzy, to pokusa wypuszczenia tego jest duża – z premierami związane są w większości same przyjemności. 

Oprócz teledysku dla Iggy'ego Popa stworzyłaś animowany dokument „Lust for Life”.

Zawsze chciałam zrobić krótki film dokumentalny o muzyce. „Lust for Life” to anegdotka muzyczna o tym, jak powstał ten słynny utwór Iggy'ego Popa – o jego współpracy z Davidem Bowiem. Film jest w obiegu festiwalowym. Ostatnio zakwalifikowałam się z nim na Brooklyn Women's Film Festival w Nowym Jorku. Jeszcze czekam na wizę, ale czuję, że fajnie byłoby tam pojechać. Od teledysków w naturalny sposób przechodzę do świata filmowego.

Fascynują mnie filmy dokumentalne o muzyce, zwłaszcza historie, gdzie nieistniejący materiał filmowy można uzupełnić animacjami. Uwielbiam Thoma Zimny'ego, autora dokumentów HBO , np. „Elvis Presley: The Searcher” (świetny!) którego historia przypomina mi moją. Zaczynał jako montażysta, w międzyczasie zaprzyjaźnił się z Brucem Springsteenem i tak trafił do świata muzyków. Z Brucem i z Thomem też chciałabym popracować (śmiech).