Stoczniowiec na dwa etaty - Piotr Pawłowski

Piotr Pawłowski

Praetorian Black

Manager do wynajęcia i muzyk. W kolejności dowolnej, gdyż obie te funkcje Piotr Pawłowski łączy wręcz modelowo. Zasłynął jako lider legendarnego krakowskiego zespołu Made in Poland, teraz buduje legendę trójmiejskiej formacji The Shipyard. Nazwa nie jest przypadkowa, gdyż stocznia była dla niego pretekstem, a w zasadzie głównym powodem przenosin do Trójmiasta. 

Jak muzyk legendarnego krakowskiego zespołu Made In Poland trafił do Gdańska? 

Zawodowo jestem od początku lat dziewięćdziesiątych managerem do wynajęcia. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie headhunterka z pewnej warszawskiej firmy i spytała, czy nie byłbym zainteresowany stanowiskiem dyrektora personalnego Stoczni Gdańsk. Zawsze lubiłem pracę w trudnych firmach - a Stocznia Gdańsk niewątpliwie zawsze była i jest trudną firmą z wielu, chociażby finansowych czy społecznych, względów – więc długo się nad tym nie zastanawiałem i po trwającym około pięć miesięcy procesie rekrutacji pod koniec października 2010 roku trafiłem do Gdańska. Traktowałem to jako wyzwanie zawodowe, a po godzinach chciałem zająć się muzyką.

W tym czasie stocznia była w dosyć trudnej sytuacji, trwały próby wyprowadzenia zakładu na prostą, niepewny w był też w sumie w ogóle los stoczni. Jaka była w tym wszystkim twoja rola?

Przede wszystkim byłem potrzebny do dwóch rzeczy: pierwsza to odbudowa utraconych w wyniku restrukturyzacji kompetencji. Restrukturyzacje w Stoczni Gdańsk zawsze miały charakter programu dobrowolnych odejść - pracownicy odchodzili z niej sami, co skutkowało tym, że często odchodziły osoby o bardzo pożądanych w stoczni kompetencjach. Te braki kadrowe były później trudne do uzupełnienia, zważywszy że kierunki inżynierskie niespecjalnie od jakiegoś czasu cieszyły się wśród młodzieży popularnością. I bardzo niewielu jest w przemyśle stoczniowym dobrych inżynierów pomiędzy trzydziestym piątym a pięćdziesiątym rokiem życia, bo przypływ nowych kadr do tego sektora był bardzo znikomy. Szkolnictwo zawodowe w Polsce też się w istotny sposób ograniczyło, skutkiem czego jest nadprodukcja magistrów po kierunkach humanistycznych, którzy często nie są w stanie znaleźć pracy, nie tylko w swoim zawodzie. Drugim zadaniem, który przede mną postawiono były zmiany w zakładowym układzie zbiorowym pracy skutkujące tym, by pracownikom opłacało się w tej firmie pracować, zwłaszcza na stanowiskach robotniczych. 

Łatwo poszło znalezienie pracowników o pożądanych kompetencjach?

Nie. To nigdy nie jest łatwe. Dość powiedzieć, że spawaczy musieliśmy często ściągać z krajów bardzo egzotycznych: z Filipin, nawet z Korei Północnej. 

Zatrudniałeś ludzi, ale tych ze słabszymi kompetencjami musiałeś też chyba zwalniać?

Nie da się być dyrektorem personalnym jeśli się nie potrafi robić i tego, i tego.

Odszedłeś stamtąd po dwóch latach zadowolony z tego, co zrobiłeś?

Nie do mnie należy ta ocena. Z pewnością jednak nie było to czas zmarnowany ani przeze mnie, ani przez stocznię. 

W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku byłeś muzykiem legendarnego zespołu z Galicji Made in Poland. Czy w tamtych czasach obserwowałeś już trójmiejską scenę muzyczną?

Wydaje mi się, że wiele trwałych zjawisk w polskiej muzyce zaczęło się właśnie tutaj. Dla mnie historia muzyki rockowej w Trójmieście zaczyna się już od legendarnego zespołu Rhythm and Blues. Więc to nie tylko słynna wiele lat później Gdańska Scena Alternatywna. Bardzo kibicowałem takim zespołom jak Bóm Wakacje w Rzymie, Bielizna, Apteka, Pancerne Rowery. Trzeba pamiętać, że były to czasy przedinternetowe, w radiu w zasadzie rzadko puszczano taką muzykę, pisano o niej wyłącznie w takich pismach, jak pamiętny Non Stop. I ile się tam napisało, tyle się wiedziało. To nie była muzyka powszechnie dostępna. Najciekawszą pamiątką po tamtych czasach jest słynna tonpressowska składanka Gdynia. I chwała Markowi Proniewiczowi, który był wówczas szefem Tonpressu, że był łaskawy dla nowych, ciepłych i zimnych prądów znad morza.

No właśnie, mówisz o tej ożywczej, nadmorskiej bryzie. Jak byś zdefiniował ten nadmorski styl, co było i jest w tutejszej muzyce takiego, co odróżnia ją od muzyki z innych stron naszego kraju?

To nie jest tak, że zespoły z Trójmiasta grają jakieś inne dźwięki niż te z pozostałego obszaru Polski. Natomiast to, co łączy tutejszych muzyków, to swego rodzaju luz, sznyt, coś takiego czego nie mają na przykład zespoły z Krakowa, może z wyjątkiem zespołu Świetliki. Dobrym przykładem jest Tymon Tymański, który bez względu na to, czym się zajmuje, robi to jednocześnie i poważnie, i z pewnym dystansem. Tymon nagrał przynajmniej kilkanaście płyt, pozostając człowiekiem mega otwartym. I myślę, że otwartość na innych, umiejętność słuchania innych i – używając języka HR-owego – wykorzystanie kompetencji innych muzyków dla osiągnięcia celu zespołu, jest czymś takim, co trójmiejscy liderzy potrafią najlepiej w Polsce. 

Po przyjeździe do Gdańska niemal natychmiast założyłeś zespół The Shipyard.

Tak. Pierwsze rozmowy zaczęliśmy z perkusistą Filipem Gałązką, który był jedynym muzykiem z Trójmiasta, którego wówczas znałem. Potem zacząłem chodzić na różne koncerty i przypatrywać się muzykom i ich słuchać. No i spodobała mi się Nela Gzowska, spodobała się ze względu na to, ile daje zespołom, w których gra. I muzycznie, i optycznie. 

W tym czasie grała w Kobietach i The Sound Of Pixies.

Tak, w Kobietach na basie, w Sound of Pixies na gitarze. No i w tej drugiej grupie zauważyłem też wokalistę Rafała Jurewicza. Uderzyła mnie jego sceniczna charyzma, zastanawiałem się, jakim cudem ja o tym gościu nigdy nie słyszałem? Bo gdybym chwilę wcześniej z nim nie porozmawiał, byłbym przekonany, że jest Amerykaninem, który akurat zabłąkał się na tutejszą scenę. Kiedy Nela wyjechała na jakiś czas do Anglii, zaproponowałem dołączenie do The Shipyard Michałowi Miegoniowi. Michała zobaczyłem z kolei na koncercie Kiev Office.

Jak powstawały piosenki? Czy to były kompozycje, które chodziły ci po głowie, ale z jakichś względów nie mogłeś ich wykorzystać np. w Made In Poland?

Każdy z utworów z pierwszej płyty miał swoją historię. Najstarszy pomysł, na którym opiera się późniejszy utwór pod tytułem The Shipyard, to był riff, który wymyśliłem pod koniec lat osiemdziesiątych. Próbowaliśmy go w Made In Poland, ale nigdy nie wyszliśmy poza dwa akordy, na których zbudowana jest zwrotka. No i pomyślałem sobie, że może w tym układzie samo z siebie powstanie coś zupełnie nowego. I tak też się stało, kiedy po przejściu głównego riffu w zwrotkę, nagle ni stad ni zowąd Filip Gałązka zwolnił rytm. I nagle zrobiła się jakaś przestrzeń, której nie było wcześniej. I to był jeden z pierwszych utworów, jakie się pojawiły. Ale są też utwory, które powstały zupełnie spontanicznie. Piosenki Free Fall i Downtown powstały dosłownie w kilka minut, bodajże na tej samej próbie. Po prostu zacząłem coś grać, każdy się podłączał, nie umawialiśmy się wcześniej, w którym momencie jest refren, wyszło samo.

Z perspektywy czasu i przed wydaniem trzeciej płyty: czy dla ciebie The Shipyard jest zespołem, w którym chciałeś grać całe życie, którego muzyka w stu procentach zaspokaja twoje potrzeby, w pełni cię satysfakcjonuje? 

Ktoś, kto uznał, że to co robi w danej chwili, to jest dokładnie to, co chce robić już zawsze jest zamknięty na cokolwiek nowego. A ja, mam wrażenie, cały czas jestem otwarty. Jeżeli będę miał ochotę nagrać płytę jazzową, to ją nagram. Zresztą – już ją nagrałem z Michałem Miegoniem i czekam, aż ją zmiksujemy.

Zespół The Shipyard odniósł pewien sukces. Singiel Downtown leciał w Trójce, pojawiacie się regularnie w Radiu Gdańsk, zagraliście masę koncertów, w tym na Off Festivalu. Ale wasza sława ogranicza się jednak bardziej do Trójmiasta, no, może Pomorza. Czy miałeś nadzieję, że ten zespół zdobędzie więcej?

Uważam, że jak na zespół został przeze mnie stworzony jako odskocznia od pracy, osiągnęliśmy więcej niż śmiałbym przypuszczać. Nagraliśmy trzy płyty, z czego trzecia ujrzy światło dzienne w lutym i rozmawiamy już o czwartej płycie. Myślę, że ten trzeci album może sporo zmienić w sytuacji grupy. W tym sensie, że jeżeli jesteś polskim zespołem i masz większość utworów po angielsku, tak jak do tej pory The Shipyard, to mimo wszystko krąg twoich odbiorców jest na pewno mniejszy, niż w wypadku zespołu, który śpiewa po polsku. Jako że większość piosenek na najnowszej płycie jest właśnie po polsku, to ona będzie weryfikatorem, jak bardzo Polska jest otwarta na The Shipyard. I czy w ogóle...

Co cię, oprócz sceny muzycznej i Bałtyku zachwyciło w Trójmieście?

Przede wszystkim ludzie, którzy, takie odnoszę wrażenie, są tutaj bardziej niż na południu otwarci. Fascynujące jest też to, że Trójmiasto to trzy miasta różnej wielkości, kompletnie od siebie różne, ale jednak stanowiące pewną całość. Śmieszą mnie animozje między Gdańskiem a Gdynią i myślę, że nie są one do końca prawdziwe, na poważnie. A jeżeli chodzi o architekturę, to każde z tych trzech miast ma swoją specyfikę. Początkowo najbardziej podobało mi się w Gdyni, ponieważ jestem wielkim fanem architektury modernistycznej. Im więcej jednak czasu spędzam w Gdańsku, tym bardziej dostrzegam unikalny charakter chociażby Wrzeszcza, czy Parku Oruńskiego, do którego mało kto chodzi. W obrębie Gdańska leży niesamowita Wyspa Sobieszewska, na której chętnie bym się osiedlił. Nawet Brzeźno, gdzie mieszkam, nie ma w sobie nic z atmosfery wielkiego miasta, wygląda jak osada rybacka. 

Skoro myślicie o czwartej płycie to znaczy, że raczej szybko Trójmiasta nie opuścisz. Choć zawodowo nic cię właściwie tutaj nie trzyma.

Od paru lat prowadzę własną firmę headhunterską, zajmuję się poszukiwaniem managerów dla dużych firm, inżynierów, handlowców i tak dalej. To bardzo ciekawe, wymagające dużego zaangażowania zajęcie. Ale ponieważ te projekty mamy w całej Polsce, to w zasadzie jest bez znaczenia, gdzie mieszkam. Choć być może logiczniej i praktyczniej byłoby wrócić do Warszawy. Ale tutaj jest mi po prostu dobrze.