Tomasz Gudzowaty. Rzeczywistość zaklęta w czerni i bieli

Zdjęcie dzieci z prywatnej szkoły akrobatycznej w Chinach nagrodzone Grand Press Photo

Tomasz Gudzowaty

Tomasz Gudzowaty pierwszą w swym dorobku nagrodę World Press Photo otrzymał w 1999 roku za głośne zdjęcie „Pierwsza lekcja zabijania”, przedstawiające małe gepardy uczące się polowania na gazele. Ma na swoim koncie liczne reportaże fotograficzne o tematyce społecznej, przyrodniczej oraz serie zdjęć sportowych ukazujących m.in. niepełnosprawnych sportowców, zawodników sumo, czy mnichów z klasztoru Shaolin. W Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie do 4 października można oglądać jego wystawę zatytułowaną Closer składającą się z kilkuset niezwykłych zdjęć przyrody.

Jak to się stało, że absolwent prawa został fotografem?

Myślę, że fotografować chciałem zawsze, ale do pewnych wyborów trzeba po prostu dojrzeć. Prawnikiem zostałem w wyniku decyzji, którą podjąłem jako nastolatek – samodzielnie, ale niekoniecznie z pełną świadomością tego, co takie decyzje oznaczają. Taki już mam charakter, że niechętnie rezygnuję z raz obranego celu i lubię doprowadzać sprawy do końca. W sumie zdobyłem całkiem solidne wykształcenie i dojrzałem jako człowiek, a to, co ewentualnie mogłyby mi dać studia fotograficzne, wypracowałem samodzielnie. Może nawet dzięki temu rzemiosło – rzecz oczywiście ważna – nie przesłania mi właściwego celu.

 

Skąd zamiłowanie do czarno-białej fotografii?

Fotografia osiągnęła dojrzałość w swojej czarno - białej formie. Jest czymś wymownym, że w prawie każdym wyborze zdjęć - ikon przeważają obrazy czarno - białe. Nie znaczy to, że kolor jest jakąś ekstrawagancją, bo przecież twórczości takich mistrzów, jak Crewdson czy McCurry nie można sobie wyobrazić bez koloru, ale dla mnie pozostaje on środkiem w pewnym sensie nadzwyczajnym, jak trzeci wymiar w malarstwie. Uzasadnienia wymaga jego obecność, a nie brak. W większości dotychczasowych projektów, zwłaszcza tych poświęconych sportowi, posługiwałem się monochromatyczną skalą odcieni, ale w najnowszym projekcie – Planets Alive – dominują zdjęcia kolorowe. Jak widać, nie przywiązuję się przesadnie do konwencji. Liczy się to, co chcę wyrazić, a nie repertuar środków wyrazu.

 

Co pan czuł, kiedy po raz pierwszy otrzymał pan nagrodę World Press Photo i jak to uczucie ewoluowało przy kolejnych wyróżnieniach?

Opowiadałem już kiedyś o szczególnym smaku tamtego dnia, kiedy jak co dzień kupiłem w kiosku gazetę i przeczytałem na pierwszej stronie tytuł, którego nie przytoczę teraz dokładnie, ale w każdym razie podkreślono w nim, że jest to polski sukces. Poczułem, że jest to ważne nie tylko dla mnie. Późniejsze nagrody World Press Photo nie wywoływały we mnie aż takich emocji, ale bardzo je sobie cenię jako obiektywne świadectwo, że fotografując nie prowadzę dialogu wyłącznie z sobą samym.

W jaki sposób wybiera pan tematy do swoich fotograficznych narracji – są one efektem podróży, czy pretekstem do ich odbywania?

Raczej celem niż pretekstem. Każda fotograficzna podróż poprzedzona jest wieloma miesiącami zbierania informacji, wyborem najlepszych dla danego tematu miejsc, poszukiwaniem odpowiednich ludzi, którzy pomogliby mi zbliżyć się do bohaterów moich reportaży. Nie jestem typem backpackera, wyruszającego w świat z aparatem bez sprecyzowanego celu. 

 

Miejsce, które zrobiło na panu największe wrażenie?

To zależy, o jakiego rodzaju wrażeniach mówimy. Byłem w ponad stu krajach na wszystkich kontynentach, ale obserwowałem je z punktu widzenia fotografa, skupiając się na konkretnych tematach. W Afryce fotografowałem dziką przyrodę i spokojną egzystencję Masajów i Samburu, żyjących w tradycyjnych wioskach na terenie parków narodowych, na Filipinach natomiast odwiedzałem najbardziej ponure slumsy na obrzeżach Manili i miasto Tacloban obrócone w ruinę przez tajfun. Zapewne moje wrażenia byłyby odmienne, gdyby to w Azji interesowała mnie przyroda, a w Afryce – problemy społeczne tej części świata. 

 

Który z realizowanych przez pana cykli był najtrudniejszy i dlaczego?

Jeśli chodzi o przeszkody natury fizycznej, czy logistycznej, najtrudniej było pracować w Arktyce - w 2008 roku na Morzu Weddella i w 2014 na Falklandach i Południowej Georgii. W sensie emocjonalnym nie jest łatwo mierzyć się z ludzkim nieszczęściem, jakie widziałem właśnie na Filipinach po przejściu tajfunu, albo w takim miejscach, jak szpital psychiatryczny w Bangladeszu. 

Ma pan swoich mistrzów – fotografów, którymi się pan inspiruje?

Mam fotografów ulubionych, niektórych nawet w kolekcji, jaką od lat powoli buduję. Nie wiem, czy nazwałbym ich swoimi mistrzami, bo to jest bardzo osobista relacja, ale niewątpliwie mnie inspirują. Żyjemy w epoce dominacji ikonosfery. Prawdopodobnie dużo więcej niż połowa obrazów docierających do naszej świadomości to są zdjęcia i filmy, a nie bezpośrednio doświadczana rzeczywistość. Trudno zupełnie się od tego odciąć. Chodzi o to, żeby cudza perspektywa nie zdominowała naszej własnej. 

 

Nad czym obecnie pan pracuje?

Od prawie trzech lat głównie nad projektem Planets Alive, którego kształt powoli się wyłania, ale pracy nad nim jeszcze długo nie zabraknie. Jest to przedsięwzięcie jedyne w swoim rodzaju, ze względu na charakter relacji łączącej moją żonę Melody i mnie jako równoprawnych autorów, chociaż działających w odmiennych rolach. Oboje mamy poczucie, że robimy coś ważnego, może nawet najważniejszego w zawodowej biografii każdego z nas, i ta świadomość daje nam wiele satysfakcji. Dobrze jest mieć przed sobą to, co najważniejsze. Projekt składać się będzie z 8 części nawiązujących do 8 planet Układu Słonecznego. Każda z nich ma swój odpowiednik w zbiorowej wyobraźni, stworzony przez mitologię, literaturę, sztukę i indywidualne fantazje. Fotografia jednak, w odróżnieniu od innych sztuk wizualnych, zawsze pozostaje obrazem realnego świata. Chcę połączyć w fotografii te dwa porządki - realny i fantastyczny. Część zdjęć powstaje w studio, ale chodzi tu wyłącznie o portrety, większość zaś w scenerii „naturalnej” w tym znaczeniu, że nie utworzonej na użytek projektu. Pejzaży i wnętrz, oddających charakter planet, poszukujemy na całym świecie.