Ostrygi na plaży w Brazylii, makaron ryżowy z kurczakiem na ulicy w Bangkoku, grillowane mięso na placu Djemaa el Fna w Marrakeszu, czy arancini i calzone na targi w Palermo - są miejsca na świecie czarujące bogactwem aromatycznych przysmaków serwowanych prosto z ulicznych stoisk. O tym jak wygląda i smakuje „jedzenie ulicy” w Azji oraz w Europie i dlaczego warto przyjrzeć się bliżej food truckom opowiadają Claudia Filippi - Chodorowska, Honorowy Konsul Republiki Włoskiej, znawczyni kuchni śródziemnomorskiej oraz Kuba Maj, pasjonat kuchni świata. 

Claudia Filippi - Chodorowska: Każdego dnia na świecie ze street foodu korzysta ponad 2,5 miliarda osób! Co ciekawe, Forbes co roku publikuje listę 10 miast świata, w których znajdziemy najlepszy street food. W ubiegłym roku na piątym miejscu znalazło się nawet Palermo. W tym roku na pierwszym miejscu jest Stambuł, drugie zajął Singapur, a trzecie George Town w Malezji.   

Kuba Maj: Byłem tam!   

CFC: Kolejne miejsca nalezą do Marrakeszu, Bangkoku, Mexico City, a na końcu jest San Pedro w Belize. W rankingu Forbesa znalazło się także jedno europejskie miasto - Bruksela, która słynie oczywiście z frytek i z gofrów z bitą śmietaną lub z sosem czekoladowym.  

 

 Agata Rudnik: Mam wrażenie, że i u nas street food w postaci tzw. food trucków ma się coraz lepiej…   

CFC: To prawda.

KM: Zdecydowanie! Uwielbiam tę formę, zresztą sam pomogłem koleżance w uruchomieniu food trucka. Taki „biznes” nie generuje zbyt dużych kosztów dodatkowych, w związku z czym, jego właściciele mogą korzystać z produktów z najwyższej półki. To jest ich siła. Koncentrują się bowiem na konkretnych potrawach i przyrządzają je w najlepszy sposób. Warto też bliżej przyjrzeć się samej historii, bo street food wywodzi się przecież z biedy. Nie każde domostwo miało możliwość, by ugotować coś na ciepło. Wychodziło się więc na zewnątrz, gdzie ktoś miał tygielek i mógł przyrządzić wspaniałą potrawę.  

CFC: Azjaci siedzą w kucki nad patelnią, ustawioną na prowizorycznej kuchence i pichcą. Nie potrzebują też tak naprawdę żadnej reklamy, a jedną z najbardziej popularnych potraw w Bangkoku jest pad thai, makaron ryżowy zasmażany np. z kurczakiem - ostry, wspaniały, z aromatyczną trawą cytrynową.   

KM: Ciekawy jest też, jak ja to nazywam - beach food. Tak, jak my jesteśmy przyzwyczajeni do okrzyków: Lody, lody na patyku!, tak tam, widzimy panią z wielkim owalnym kapeluszem na głowie, na którym ułożone ma langustynki. Na ramionach ma taką jakby wagę, na której znajduje się rozpalony grill. W pewnym momencie zdejmuje te langustynki, kładzie na grilla dosłownie na minutę i wydaje ci tyle sztuk, ile tylko chcesz. Najlepsze ostrygi, jakie jadłem w życiu były za to w Brazylii. Tam po plaży chodzi pan z termosem, w którym je trzyma, a na nim umieszczone ma także pojemniczki z solą, oliwą, sokiem z cytryny i limonką. Wyjmuje je przy tobie, w takiej ilości, w jakiej sobie zażyczysz i rozkłada całość na twoim kocu, czy ręczniku. Po dwunastu takich ostrygach jestem już przejedzony. Uwielbiam je!   

 

AR: Trwa Jarmark Św. Dominika. Jak co roku królują tu ciężkie kiełbasy i bigosy. Jednak przybywa też stoisk z kuchnią regionalną z Litwy, Turcji, czy z Chorwacji. Nie brakuje też food trucków. To też dowód na to, że coś się dzieje…  

CFC: Te food trucki, które udało mi się zobaczyć i spróbować w Trójmieście, świadczą o tym, że nie mamy co narzekać i czego się wstydzić. Warszawa zaczyna już buzować takimi „budkami”, a także małymi miejscami ze świetnym street foodowym jedzeniem, jak zapiekanki, panini, czy z kuchnią japońską w przystępnych cenach. Nie są to jednak ceny takie, jak w Palermo, gdzie za frykasy płacimy 1 euro.    

 

AR: Co tam zjemy?  

CFC: Na przykład pizzę krojoną na kwadraty lub prostokąty, którą zawijają w szary papier. Robią też mini calzone - pizzę smażoną, w środku z ciągnącą się mozzarellą, anchois i pomidorami, zapiekaną w głębokim oleju, albo pariginę z szynką gotowaną i mozzarellą. Możemy tam również dostać owoce morza smażone w głębokim oleju, arancini - kulki z ryżu, które wypełnione są mozzarellą i zielonym groszkiem, również smażone w głębokim oleju, najróżniejsze jarzyny smażone w lekkim cieście, czy też soczyste kawałki miecznika i wszystko to za 1,5 euro. A do tego wypić możemy albo piwo albo ichni szczep białego wina.   

 

AR: A jak prezentuje się street food w Maroku?   

KM: W Marrakeszu niezmiennie największe wrażenie robi na mnie plac Djemaa el Fna. W ciągu dnia kupimy tu przeróżne przyprawy o niezwykłym aromacie. O zachodzie słońca, ok. godz. 17:00 całość zamienia się w prawdziwy spektakl kulinarny, gdzie wszystko dymi, paruje i pachnie w niewyobrażalny sposób. To niebywałe, że w ciągu godziny mieszkańcy są w stanie tak idealnie się zorganizować. Przyjeżdżają ze stołami, zadaszeniami i oświetleniem. Dochody z tego jednak też mają niemałe, bo turystów „kroją” równo. To ekskluzywny street food, mimo że jemy siedząc na drewnianej ławce i w otoczeniu totalnego kiczu. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że na całym świecie street food to nie „shit food”. Ten, kto je przyrządza, skupia się na tym co robi i wychodzi mu to perfekcyjnie. Z racji tego, że cieszy się ono tak ogromnym powodzeniem, to produkty są świeże, a więc i ryzyko zatrucia jest minimalne. To świetna alternatywa w tym coraz szybszym pędzie życia.   

CFC: A wiecie kto był prekursorem street fodu w Polsce? Babuszki w latach „głębokiej komuny”, które na Bazarze Różyckiego na warszawskiej Pradze sprzedawały gorące pyzy z mięsem. Cudowne były te pyzy.