Klejnot na wodzie

Góra Pfänder w Bregencji.

materiały prasowe

Nad brzegiem jeziora stoją postaci kolorowych smoków, jakby w psich skórach, o wysokości siedmiopiętrowej kamienicy każdy. Z rozwianymi grzywami i ostrymi zębami, mogą budzić lęk. W dzień wydają się na tyle łagodne, że turyści robią sobie na ich tle zdjęcia. Jednak wieczorami stwory, na tej najbardziej spektakularnej scenie na świecie, świecą i zioną ogniem. Jeśli do tej pory sądziliście, że opera jest sztuką dla elity, koniecznie powinniście wybrać się do Bregencji i sprawdzić, czego strzegą owe niecodzienne postaci. 

Wystarczą dwie godziny lotu z Gdańska, by dotrzeć do Zurychu. Potem już tylko nieco ponad godzina jazdy samochodem lub pociągiem i na własne oczy zobaczyć możemy zaczarowaną krainę. Już w połowie drogi do Bregencji widzę szklaną taflę jeziora. Za kilka chwil dotrę do austriackiego Vorarlbergu, w którym licząca niespełna 30 tysięcy mieszkańców Bregencja wydaje się prawdziwym klejnotem w koronie. To niewielkie miasto u podnóża Alp pół wieku temu stało się międzynarodowym centrum kultury.

JAMES BOND W OPERZE

Dziś wiadomo to z całą pewnością – nie ma Bregencji bez festiwali. A jeśli ktoś sądzi, że opera jest sztuką dla elity, niech przyjedzie właśnie tu, by osobiście przekonać się, ile emocji może wzbudzić na przykład „Czarodziejski flet” Wolfganga Amadeusza Mozarta. Bo choć opera ta po raz pierwszy wystawiona była w 1791 roku, właśnie teraz i właśnie tutaj budzi niewyobrażalne emocje. Ciepły żar lampionów na miejskich skwerach prowadzi wprost w pobliże sceny teatralnej nad Jeziorem Bodeńskim. To największa na świecie scena na wodzie. 

Właśnie tu odbywa się osławiony Festiwal Bregencki, najważniejsza tutejsza coroczna impreza, podczas której wystawiane są inscenizacje najbardziej znanych oper świata. Spektakle ściągają do miasteczka nieprawdopodobne tłumy gości. Wprawne oko dostrzeże wśród nich Petera Gabriela czy Eltona Johna. Ale to nie wszystko. Festiwal kocha także kino. W 2008 r. na tle scenografii stworzonej na potrzeby wystawianej wówczas „Toski” Pucciniego kręcono część scen „Quantum of Solace”, jednego z odcinków przygód agenta 007. Kto chce, niech przypomni sobie, jak James Bond rozprawiał się z przeciwnikiem na scenie wypełnionej „wielkim okiem”.

SCENOGRAFICZNY GENIUSZ

W tym roku wspomniany już „Czarodziejski flet” ogląda z brzegu 7 tysięcy ludzi. Przedstawienie wystawiane jest przez miesiąc, w tym roku do 24 sierpnia. Operowe widowiska plenerowe, które od 1946 roku wystawiane są na wodnej scenie nieporównywalne są z niczym, co do tej pory udało mi się zobaczyć. Dzięki temu, że nowoczesna technika bardzo mocno zaingerowała w operową materię, widowisko stało się dla niektórych dużo bardziej atrakcyjne niż amerykański film akcji. Zachwyt wzbudza już sama scenografia – umieszczono ją na 119 palach wbitych do głębokości sześciu metrów w dno jeziora. Dekoracje otaczają szyny okręgiem o obwodzie liczącym ok. 200 metrów. 

Skonstruowanie sceny do „Czarodziejskiego fletu” trwało ponad 200 dni, a zaangażowanych w budowę było ponad 30 firm m.in. z Austrii, Niemiec i Szwajcarii. Dzięki temu wysiłkowi w trakcie spektaklu jeżdżą po wodzie rekwizyty, a na nich aktorzy. Do tego płomienie, fajerwerki i popisy cyrkowych akrobatów na linach. Właśnie dzięki tym zapierającym dech w piersiach dekoracjom, festiwal poznał cały świat. 

MIŁOŚĆ DO SZTUKI

W tym roku wszystko okraszono niesamowitą muzyką Mozarta. I choć dziwnie to zabrzmi, całe przedstawienie jest jak dwuipółgodzinna jazda bez trzymanki, bez momentu na złapanie oddechu. Nie jest to jednak zwykły rollercoaster. Widać to choćby po ubiorach przybyłych na widownię gości. Ich odświętne ubiory świadczą o wielkim szacunku dla sztuki i poszanowaniu tradycji. Pośród much i kolii, dostrzec można przedstawicieli tutejszej arystokracji, którzy specjalne tą okazję zakładają kosztowne, szamerowane kamizelki z sukna. 

Po przedstawieniu miałam okazję obejrzeć scenę z bliska – robi niesamowite wrażenie. Kto chce ją zobaczyć, powinien wybrać się do Bregencji jeszcze w tym roku. Za rok na Festiwalu będzie wystawiana opera Giacomo Pucciniego „Turandot” – scenografia do spektaklu, głównie ze względu na koszty, jest budowana na jeziorze co dwa lata. Można przypuszczać, że twórcy sceny i oprawy, po raz kolejny będą chcieli zaskoczyć świat.

ZASKAKUJĄCY MELANŻ

Oczywiście leżąca u stóp góry Pfander Bregencja to nie tylko festiwal. Na wąskim pasie lądu wcinającym się pomiędzy granice Niemiec oraz Szwajcarii, są miejsca tłumnie oblegane i takie, w których odnieść można wrażenie, że świat o nich zapomniał, a czas zatrzymał się w miejscu. By je odnaleźć, wystarczy wejść w jedną z wąskich uliczek miast i wdrapać się na górę. Znaki prowadzą na starówkę z brukowanymi uliczkami i osobliwymi domami. W samym sercu stoi Wieża św. Marcina z XVI w. i Ratusz z XVII w. Wszystko jest tu przemyślane. Wymuskane. I nie tylko dlatego, iż Voralberg prowadzi specyficzną, dość ekskluzywną politykę turystyczną, wycelowaną w raczej zamożnych turystów. 

Sięgająca V w. p. n. e. historia i współczesność mieszają się tu, tworząc zaskakujący melanż, który zdaje tutaj egzamin. Wystarczy tylko przyjrzeć się usytuowanemu w centrum budynkowi Muzeum Voralrbergu. Zdobią je ni to kwiatki, no to ciastka. Jednak gdy przyjrzeć się bliżej, okazuje się, że fasada oklejona jest w 16 656 odciśniętych w betonie denek plastikowych butelek, układających się w różne kształty. To właśnie wyobrażenie artysty o tym, co ludzie XXI wieku pozostawią następnym pokoleniom po sobie – plastikowe butelki.

W ZGODZIE Z NATURĄ

Jednak największą atrakcją Bregencji jest natura. Zapewne dlatego równie wiele wrażeń co zwiedzanie, przyniosła mi przejażdżka rowerem wokół jeziora. Zresztą ów szlak należy do najpopularniejszych szlaków rowerowych w Europie. W całości prowadzi wzdłuż austriackiego, niemieckiego oraz szwajcarskiego brzegu jeziora i można nim jeździć w obu kierunkach. Jednak, jak tłumaczą miejscowi przewodnicy, wyłącznie na terenie Austrii czekają na nas najpiękniejsze widoki, bowiem ścieżka wiedzie tuż przy brzegu. W pozostałych państwach spora część linii brzegowej trafiła w ręce prywatne. By przejechać trasę, w wielu miejscach trzeba tam oddalić się od jeziora. 

Kto nie ma czasu na długą wycieczkę, może wybrać się w rejs promem kursującymi po Jeziorze Bodeńskim pomiędzy Bregencją a pięknym niemieckim miastem Lindau, a później przejechać powrotną trasę na jednośladzie. To zaledwie osiem kilometrów. Do Lindau prowadzi również linia kolejowa nad brzegiem jeziora. Przejazd nią na pewno zapadnie w pamięci każdemu miłośnikowi kolei. Statki z Bregencji, poza Lindau, zawijają m.in. do Friedrichshafen, gdzie znajduje się Muzeum Zeppelina, na „Wyspę Kwiatów” Mainau, czy do osławionej Konstancji. Aby dopełnić całości, jeszcze tylko wjazd na górę Pfänder, z której wierzchołka (1064 m) podczas dobrej pogody widać aż 240 górskich szczytów w Austrii, Niemiec i Szwajcarii. Stąd też startuje sieć szlaków rowerowych i pieszych, ze słynną trasą serową na czele.

NARTY W BREGENCJI

Smakoszy zainteresuje z pewnością informacja, iż w porównaniu do innych tutejszych regionów, wyróżnia się wyjątkowo dużą liczbą świetnych restauracji w przeliczeniu na liczbę ludności. Miejscowe sery nie mają sobie równych. Przygotujmy się jednak na to, iż mieszkańcy mówią tu niemieckim dialektem Schwyzerdütsch, który jest trudny do zrozumienia nawet dla mieszkańców Austrii z innych części kraju. Nie jest to jednak przeszkodą w konwersacji. Szczególnie po wieczornej biesiadzie.

I co prawda w środku lata ciężko o tym myśleć, ale leżący w zachodniej Austrii region jest jednym z pierwszych, w którym zaczęto jeździć na nartach. Ponad sto lat temu, w 1905 roku w Arlbergu odbył się pierwszy kurs narciarstwa dla odwiedzających miasteczko gości. Kogo więc nie przyciągnie festiwal w Bregencji, dla tego magnesem mogą być zimą upudrowane iskrzącym się śniegiem stoki Vorarlbergu.