Gospodarka w literaturze pięknej. Gdy pieniądz traci wartość

(Erich Maria Remarque „Czarny obelisk”)

 

Istnieją tematy, których ugruntowane miejsce w literaturze pięknej wydaje się oczywiste: wielka miłość, bohaterskie czyny na polu chwały, walka o władzę i polityczne intrygi, tworzenie wielkich dzieł i akty szaleństwa, egzotyczne podróże i zbrodnie. Dołączenie do tej listy gospodarki może budzić zaskoczenie i niedowierzanie. A przecież! Na bibliotecznych półkach znaleźć można całkiem sporą liczbę powieści, w których oś rozwoju akcji stanowią wydarzenia w najpełniejszym znaczeniu gospodarcze. Skłonny jestem zaryzykować stwierdzenie, że uważna lektura takich książek może znakomicie uzupełnić wiedzę, jakiej dostarczają akademickie podręczniki ekonomii. Stawiam zatem przed sobą zadanie zaprezentowania wyboru utworów literackich, w których pisarski talent połączył się z przenikliwością ekonomicznego analityka. A że palącą kwestią okazała się ostatnio inflacja, zaczynam od powieści Ericha Marii Remarque'a "Czarny obelisk".

Znamienną scenę, a zaraz potem sugestywny dialog przynosi już pierwszy rozdział powieści. Najpierw jej główny bohater, Ludwik Bodmer, który zatrudniony jest w firmie kamieniarskiej dostarczającej klientom pomników i nagrobków, pragnie zapalić cygaro. I oto, co się wówczas dzieje: "Szukałem zapałek, ale jak zwykle gdzieś się zawieruszyły. Na szczęście w piecu pali się mały ogieniek. Zwijam banknot dziesięciomarkowy, wkładam go w żar i zapalam w ten sposób cygaro." Nim Ludwik Bodmer wypali cygaro do końca, przychodzi Georg Kroll, szef firmy, i wtedy panowie zamieniają ze sobą kilka słów:

"- Przyniosłeś pieniądze? - Tylko małą walizkę banknotów na dziś i jutro. Tysiące, dziesięciotysiączki, a nawet kilka paczek starych poczciwych setek. Prawie pięć funtów papierków. Bank Rzeszy nie może nadążyć z drukowaniem. Banknoty o nominale sto tysięcy marek ukazały się dopiero dwa tygodnie temu, a już wkrótce trzeba będzie drukować miliony."

Banknoty o nominale 100 000 marek ... Skąd my znamy takie nominały ?! Banknoty o nominale 100 000 złotych (w kolorze niebieskim, z podobizną Stanisława Moniuszki na awersie) weszły w Polsce do obiegu 26 lutego 1990 roku. Miały umieszczoną na sobie nieaktualną już nazwę państwa - Polska Rzeczpospolita Ludowa. Niemal dokładnie dwa miesiące wcześniej, 27 grudnia 1989 roku, Sejm zmienił ją na Rzeczpospolita Polska, ale projektu banknotu nie zdążono już poprawić. Pośpiech był zrozumiały, bo 14 marca 1990 roku Główny Urząd Statystyczny poinformował, że w okresie minionych 12 miesięcy ceny wzrosły o 1260 procent. Za nowy banknot można było kupić sto jajek, pięćdziesiąt rolek importowanego papieru toaletowego albo cztery półlitrówki wódki żytniej extra; średnia pensja wynosiła jeden milion, więc do dokonania wypłaty wystarczyło dziesięć banknotów. Schyłek gospodarki socjalistycznej wpędził zatem Polaków w sytuację, która pod wieloma względami przypominała doświadczaną przez Niemców w 1923 roku (to w tym roku toczy się akcja "Czarnego obelisku"). Drukowanie milionów, które Georg Kroll zapowiadał w Republice Weimarskiej, też nas nie ominęło. Serię zapoczątkował brązowy jeden milion z Władysławem Reymontem, potem były zielono-żółte dwa miliony z Ignacym Janem Paderewskim i wreszcie niebiesko-złote pięć milionów z Józefem Piłsudskim. Chociaż tego ostatniego banknotu, dzięki zahamowaniu inflacji w wyniku Planu Balcerowicza, nie było już potrzeby wprowadzać na rynek. Nie mam pojęcia, czy zielono-niebieskie dziesięć złotych z generałem Józefem Bemem posłużyło komukolwiek do zapalania cygar lub papierosów. Jeśli tak się nie stało, to również z takiego powodu, że banknot ten, jako kompletnie nieprzystający do cen i stąd nieprzydatny w rozliczeniach, szybko zniknął z portfeli. Podobnie zresztą jak dziesięcio- i dwudziestozłotowe monety.

Wróćmy na stronice powieści. Czarny obelisk, który dał jej tytuł, zakupiony został do magazynu powieściowej firmy kamieniarskiej jeszcze pod rządami cesarza Wilhelma II i przed wybuchem wojny w 1914 roku. Cena obelisku wyniosła wtedy 50 marek, bo były to czasy, gdy jedna trzecia znajdujących się w obiegu niemieckich banknotów miała pokrycie w złocie. Po wybuchu wojny tę zasadę ustawowo zawieszono. Jeden z ostatnich rozdziałów książki otwiera scena, która ukazuje, co stało się z pieniądzem w okresie niespełna dziesięciu lat : "Georg wyjmuje coś ze swojej chusteczki do nosa i wypuszcza na stół z brzękiem. Dopiero po pewnej chwili poznaję, co to jest. Patrzymy ze wzruszeniem. Złota dwudziestomarkówka! Ostatni raz widziałem coś takiego przed wojną". To spotkanie z prawdziwym pieniądzem z nieodległej przeszłości skłania Ludwika Bodmera do postawienia fundamentalnego pytania: "Wielki Boże! Ile to jest warte?". A niezawodnie poinformowany Georg Kroll odpowiada: "Cztery miliardy papierowych marek". W tych warunkach cena obelisku w sposób nieuchronny musiała się podnieść do ośmiu i pół miliarda marek. Nie do równych dziesięciu miliardów tylko dlatego, że towar sam w sobie okazał się niechodliwy.

Błędy w decyzjach i komunikacji z rynkiem finansowym, jakie popełniła Rada Polityki Pieniężnej w latach 2020-2021, a także niekorzystne oddziaływanie czynników zewnętrznych (wysokie ceny ropy naftowej i zbóż na rynku światowym) sprawiły, że inflacja w Polsce zbliżyła się do poziomu 10%. Takiego nie notowano od początku XXI wieku. To oczywiście wciąż jest dalekie od sytuacji w Republice Weimarskiej w 1923 roku i w schyłkowym PRL-u na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Ale nie zmienia to faktu, że podwyższona inflacja pociąga za sobą koszty i że zawsze ponoszą je te same grupy w społeczeństwie. Doskonale pojmował to Remarque, gdy pisał: "Bankrutują przy tym ludzie, którzy nie mogą kupować na weksle, ci, którzy mają trochę mienia i są zmuszeni je sprzedać, drobni kupcy, robotnicy, emeryci, którzy widzą, jak topnieją ich oszczędności i depozyty w bankach, oraz urzędnicy i pracownicy umysłowi, którzy żyją z pensji nie starczającej nawet na parę nowych butów". A kilkadziesiąt stron dalej ujmował to jeszcze dobitniej: "Całość wygląda bardzo prosto: ceny wzrastają szybciej niż płace - a więc część narodu, żyjąca z wynagrodzeń za pracę, pensji, rent i emerytur, pogrąża się w coraz bardziej w beznadziejnej nędzy".